Amerykanie naprawdę obawiali się w grudniu, że wojska Układu Warszawskiego wkroczą do PRL. Chodziło jednak nie o grudzień 1981 r., kiedy gen. Jaruzelski wprowadził stan wojenny, tylko o grudzień 1980 r. – ledwie trzy miesiące po narodzinach „Solidarności”. W listopadzie wybory prezydenckie w USA przegrał demokrata Jimmy Carter. Jednak jego ekipa rządziła w Białym Domu do stycznia 1981 r. Czy tuż przed ustąpieniem miejsca Ronaldowi Reaganowi, Carter zapobiegł jednemu z największych kryzysów w historii zimnej wojny?
„Faza krytyczna”
Na początku grudnia 1980 r., w reakcji na niepokojące ruchy wojsk przy granicy z Polską, Waszyngton rozpoczął bezprecedensową kampanię nagłaśniania ofensywnych planów Moskwy. Ówczesny doradca Cartera, Zbigniew Brzeziński, wspominał, że w te grudniowe dni stosunki amerykańsko-sowieckie weszły w „fazę krytyczną”.
2 grudnia CIA sporządziła specjalny raport, tzw. alert memorandum, wskazując na wyraźne pogłębienie się „polskiego kryzysu” i nacisków Moskwy na PRL-owskie władze. Jednocześnie Carter zaalarmował kanałami dyplomatycznymi przywódców europejskich, a nawet rządy Chin i Indii, o możliwości interwencji ze strony ZSRS. Dzień później odchodzący prezydent zwrócił uwagę na
„bezprecedensowe zgromadzenie sił radzieckich wzdłuż polskiej granicy”.
Również 3 grudnia Carter za pomocą „gorącej linii” (specjalnego kanału łączności między Białym Domem a Kremlem) ostrzegł Leonida Breżniewa, że ewentualna wojskowa interwencja w Polsce poważnie zaszkodziłaby stosunkom amerykańsko-radzieckim. Przekonywał, że Polacy powinni sami rozwiązać swe problemy.
Nagłaśnianie planów Moskwy
Niewiele później w publicznym wystąpieniu Carter wyraził rosnącą troskę w związku z mobilizacją wojsk. Nie były to radykalne wypowiedzi, ale prezydentowi wyraźnie zależało na zamanifestowaniu wszem i wobec zarówno swej troski, jak i planów Moskwy.
Wciąż 3 grudnia CIA ponownie informowała o „bardzo nietypowych czy też bezprecedensowych o tej porze roku” ruchach wojsk sowieckich. 4 grudnia Ryszard Kukliński – słynny „atomowy szpieg” CIA uplasowany w Sztabie Generalnym ludowego Wojska Polskiego – nadesłał bardzo pilną notatkę, w której szczegółowo przedstawił plany inwazji i alarmował, że dojdzie do niej w ciągu czterech dni. Nie dziwne więc, że od tego momentu Biały Dom pracował na najwyższych obrotach, zwoływano posiedzenie za posiedzeniem. Zaproszono na nie nawet prezydenta-elekta Ronalda Reagana.
W następnym raporcie CIA, sporządzonym 5 grudnia, znalazła się informacja, że w ciągu trzech dni piętnaście dywizji radzieckich pod pozorem manewrów wkroczy do Polski. Przed upływem tego terminu – 7 grudnia – Carter wysłał kolejne stanowcze (i nagłośnione) ostrzeżenie do Breżniewa, nie grożąc jednak użyciem siły, tylko całkowitym zamrożeniem stosunków dwustronnych. Co bardzo istotne, w tym czasie wojska amerykańskie nie zostały postawione w stan gotowości: obawiano się, że zbytnia gotowość może tylko przyspieszyć atak sowiecki i uczynić go nieuchronnym. Pokazuje to, że nagłaśnianie planów Moskwy nie było stricte konfrontacyjną taktyką. Dlatego nie można się zgodzić z ówczesnymi analizami Służby Bezpieczeństwa, zgodnie z którymi władze amerykańskie sterowały „antyradziecką” kampanią dyplomatyczno-medialną w ten sposób, aby doprowadzić do prawdziwej inwazji. A miała ona być dla nich korzystna jako dogodny pretekst do zaostrzenia kursu politycznego wobec bloku wschodniego.
Współpraca dyplomatyczna Zachodu
Tego samego 7 grudnia 1980 r. amerykańska administracja naprędce przygotowała wraz z europejskimi stolicami (za pomocą serii telegramów) linię postępowania na wypadek ziszczenia się scenariusza inwazji: atak miał implikować zerwanie relacji dyplomatycznych z Moskwą, embargo handlowe oraz zerwanie rozmów rozbrojeniowych. Nie było więc mowy o jakichkolwiek działaniach militarnych, choć wśród luźnych pomysłów pojawiła się nawet propozycja blokady Kuby jako sankcji za akcję radziecką. Realne możliwości działania były ograniczone – znowu nikt nie zamierzał „umierać za Gdańsk”. Istotne było jednak samo zadeklarowanie – co prawda ogólnikowe – jedności reakcji Zachodu w obliczu poczynań ZSRS.
Amerykanie pozostawali aktywni również na płaszczyźnie wojskowej Sojuszu Północnoatlantyckiego. Wciąż 7 grudnia 1980 r. ambasador USA przy NATO, William Tapley Bennett, przesłał sekretarzowi generalnemu sojuszu, Josephowi Lunsowi, oświadczenie Białego Domu, w którym prezydent Carter raz jeszcze pisał:
„wydaje się, że przygotowania do ewentualnej interwencji sowieckiej w Polsce zostały zakończone”.
Ponadto amerykański przywódca przekonywał:
„zdobyliśmy dowody, iż Związek Radziecki podjął decyzję o wejściu do Polski”.
Proponował rozważenie – tylko rozważenie – wprowadzenia podwyższonej gotowości bojowej wojsk sojuszu. Co prawda zaznaczył, że pewności nie było, ale
„prawdopodobieństwo jest na tyle duże, że państwa Zachodu powinny podjąć wszelkie możliwe kroki w celu wpłynięcia na proces decyzyjny w ZSRS”.
9 grudnia doszło do nadzwyczajnego spotkania przedstawicieli NATO, podczas którego doprecyzowano scenariusz na wypadek inwazji. Ustalono, że w razie ataku budżety wojskowe zostaną zwiększone, zachodnie porty dla Rosjan zamknięte, ambasadorzy odwołani z Moskwy, a rozmowy w ramach Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (KBWE) zbojkotowane. Przewidywano też niesprecyzowane jeszcze sankcje gospodarcze wobec ZSRS i PRL. I choć co do zasady sojusznicy pozostawali zgodni, ich zdania rozmijały się na poziomie bardziej szczegółowych rozwiązań „na teraz”. Niechętne konkretnym działaniom zaostrzającym kurs wobec Moskwy pozostawały zachodnie Niemcy.
W tym kontekście 11 grudnia sojusz sformułował jedynie ogólnikową notę, w której stwierdził, że ostatnie posunięcia radzieckie „poważnie zaszkodziły” międzynarodowemu klimatowi politycznemu. „Polska powinna sama decydować o swej przyszłości” – dodano.
W dyplomatyczną kampanię Amerykanie wciągnęli również Watykan i „Solidarność”. Zbigniew Brzeziński w tych dniach odbył krótką rozmowę z Janem Pawłem II. Starał się wykorzystywać kanały watykańskie do ostrzeżenia liderów „Solidarności” przed atakiem. Równolegle w raporcie amerykańskiego prezydenta dla kongresowej komisji do spraw KBWE informowano o ostrych atakach na Jacka Kuronia, Komitet Obrony Robotników i Konfederację Polski Niepodległej. Departament Stanu odradzał zaś obywatelom amerykańskim indywidualne wyjazdy do Polski.
Wyczekiwanie
Tymczasem czas mijał, a do inwazji nie dochodziło. W CIA zaczęto podkreślać trudności z przewidzeniem konkretnej daty inwazji z uwagi na złą pogodę nad Polską, uniemożliwiającą pracę satelitom szpiegowskim. Tym niemniej jeszcze w memorandum przygotowanym 12 grudnia dla Cartera Zbigniew Brzeziński, analizując przebieg nagłego szczytu Układu Warszawskiego sprzed tygodnia, alarmował:
„interwencja jest gotowa, ale ostateczna decyzja o jej rozpoczęciu mogła jeszcze nie zapaść, więc mamy być może szansę ją powstrzymać”.
* * *
W kolejnych dniach napięcie wyraźnie spadło. 19 grudnia Brzeziński informował Cartera, że – według doniesień CIA – Kreml zdecydował się przełożyć atak na bliżej nieokreśloną przyszłość. Przekonywał, że przyczyną tej decyzji była „skuteczność zachodniej kampanii kontrpropagandowej”, implikująca obawę ZSRS przed szykanami politycznymi i gospodarczymi. Tezę tę powtórzył później w swych wspomnieniach. Czy zatem Amerykanie – rozkręcając nagłaśniającą kampanię dyplomatyczną i medialną – rzeczywiście powstrzymali zapędy Moskwy?
Na pewno to właśnie było ich celem. Różnorodne, alarmistyczne w tonie inicjatywy miały – według amerykańskich zamierzeń – pozbawić Rosjan atutu w postaci elementu zaskoczenia. Miały pokazać, że demokratyczny świat patrzy Breżniewowi na ręce i obiera wspólną linię postępowania – nie radykalną, ale (na pozór?) jednolitą. Można to wszystko uznać za swego rodzaju manewr wyprzedzający, stawiający potencjalnego agresora w niewygodnej pozycji, niejako zmuszający go do wybrania innej opcji niż tej nagłaśnianej przez politycznego przeciwnika. Manewr wymagający subtelności, bo przeszarżowanie groziło skutkiem odwrotnym: rzeczywistym pchnięciem ZSRS do działań ofensywnych.
* * *
Szukanie analogii między przeszłością a teraźniejszością jest dość ryzykownym podejściem, trudno jednak nie dostrzec podobieństw – przynajmniej powierzchownych – w linii politycznej USA wobec Moskwy w grudniu 1980 r. i w lutym 2022 r. Przekonywanie o bliskości inwazji, alarmowanie mediów, dramatyczne wypowiedzi administracji, konsultacje z sojusznikami, specyficzna rola Niemiec – a wszystko to przy skromnych działaniach na płaszczyźnie militarnej i sugerowaniu braku radykalnych działań w razie dojścia do ataku. To elementy budujące pewien pomost między przeszłym a obecnym kryzysem.
Czy strategia „odstraszania przez nagłaśnianie” może być skuteczna? W 1980 r. Amerykanie mogli się chwalić, że tak, choć nie sposób tego do końca udowodnić. Wkrótce zobaczymy, czy będą mogli przypisać sobie podobną zasługę w roku 2022.