Praca Hannah Arendt Eichmann w Jerozolimie powstała jako reportaż sądowy i zdezaktualizowała się już znacznie w warstwie historycznej (żałować można, że polskie wydanie pozbawione jest wstępu ukazującego zmianę stanu badań od tamtego czasu), pozostaje jednak wciąż ważna ze względu na refleksję filozoficzną, którą przynosi.
Jak było to możliwe?
Proces zbrodniarza wojennego działającego w aparacie państwowym Trzeciej Rzeszy, pojmanego w Argentynie Adolfa Eichmanna, choć w znacznej mierze ukierunkowany na ukazanie „tła wydarzeń”, siłą rzeczy pozostawał skoncentrowany na osobie oskarżanego, jego odpowiedzialności za przypisywane mu zbrodnie. To patrząc na jego postać, na jego historyczną sylwetkę, na jego wypowiedzi i zachowanie w trakcie procesu, zadajemy pytania, które po wielokroć powtarzamy w kontekście Holokaustu: jak było to możliwe? Jak można było dopuścić się tak zbrodniczych czynów? Jak mogło dojść do tak niewyobrażalnego zła? Podtytuł książki Arendt sugeruje odpowiedź i określa to zło, odwołując się do kategorii „banalności”.
Zło nigdy „radykalne” – tylko skrajne
Pojmania Eichmanna dokonano w 1960 r., a w 1961 r. odbywał się jego jerozolimski proces, który Arendt obserwowała jako reporterka „The New Yorker”. W swojej wcześniejszej, głośnej pracy Korzenie totalitaryzmu filozofka pisała o złu radykalnym, za którym nie kryły się inne motywacje niż wzmacnianie systemu totalitarnego i związanej z nim kontroli. Jednak doświadczenia i obserwacje wyniesione z procesu Eichmanna zmusiły ją do rewizji wcześniejszych poglądów i sformułowania nowej teorii. Pisała o tym otwarcie w korespondencji ze znawcą mistycyzmu żydowskiego Gershomem Scholemem, któremu komunikowała:
„To prawda, że uważam obecnie, iż zło nigdy nie jest «radykalne», a tylko skrajne i nie posiada ono żadnej głębi ani jakiegokolwiek demonicznego wymiaru”.
Żadna głębia – swoisty infantylizm
Niemiecki zbrodniarz nie odczuwał wyrzutów sumienia – jak twierdził, te mogłyby być związane jedynie z niewykonaniem rozkazu. Nie stwierdzono u niego chorób czy zaburzeń psychicznych, nie był też fanatycznym antysemitą. Zdaniem Arendt był on natomiast całkowicie niezdolny do odróżnienia dobra od zła. Z jego czynami, zachowaniem na sali sądowej i licznymi wypowiedziami nie wiązała się (by przytoczyć wcześniejsze określenie) żadna głębia, wręcz przeciwnie – za Arendt może nas uderzać jego swoisty infantylizm, płytkość i powierzchowność myślenia, samochwalstwo, skoncentrowanie wyłącznie na problemach własnej kariery w połączeniu ze skłonnością do patetycznych i pusto brzmiących wypowiedzi. Filozofka przeciwstawia potworność, której można by oczekiwać – błazeństwu, które widzimy w Eichmannie. Wydaje się, że czyni tak niesłusznie, ponieważ to swoiste błazeństwo zbrodniarza można by uznać właśnie za formę potworności. Komizm wypowiedzi i zachowania oskarżonego na sali sądowej, który dostrzega autorka, wszak nie zawsze jest w pierwszej chwili zauważalny dla czytelnika, przejętego dreszczem grozy i przerażenia.
Utrata wszelkich odruchów sumienia
Eichmann był osobą odpowiedzialną m.in. za organizację transportów do obozów koncentracyjnych i zagłady. W strukturach nazistowskich funkcjonował od 1934 r., a za najpomyślniejszy okres swojej kariery uważał rok 1938, kiedy odpowiadał za przymusową emigrację Żydów z anektowanej przez Niemcy Austrii. Co więcej, nie próbował nawet ukrywać swojej frustracji tym, że później „utknął” na stanowisku bez możliwości awansu – mimo że wizytował Auschwitz i miał świadomość tragicznego losu Żydów w miejscach, do których ich wysyłał. Przyglądając się jego narracji Arendt zauważa, że już po kilku tygodniach stracił wszelkie początkowe odruchy sumienia. Co więcej, pozostawał niezdolny do postrzegania ówczesnych wydarzeń w kontekście innym niż jego własnej kariery zawodowej.
Obraz człowieka skrajnie bezmyślnego
Wszystko to daje obraz człowieka skrajnie bezmyślnego, niezdolnego ani do empatii, ani do żadnego rodzaju pogłębionej refleksji. Czyniło go to podatnym na język nazistowskiej propagandy, którym przenikał, podobnie jak poddawał się nowemu systemowi myślowemu, w którym wola Hitlera była ważniejsza niż każde prawo. Jak podkreśla Arendt, zło w Trzeciej Rzeszy przestawało być pokusą, a państwo Hitlera domagało się, aby głos sumienia powiedział wszystkim: „Zabijaj!”. Eichmann, choć przytaczał imperatyw kategoryczny Kanta jako jedną z zasad, którymi kierował się w życiu, przyznawał również, że wyrzekł się go w momencie największej próby. Wobec „ostatecznego rozwiązania”, gdy zdolność kierowania się własnymi sądami (a nie zewnętrznymi nakazami) mogła przyczynić się do uratowania wielu ludzkich istnień, wyrzekł się jej (o ile rzeczywiście ją posiadał) na rzecz nowych imperatywów i przykazań Trzeciej Rzeszy.
Zło urąga myśli
Choć filozofka nie twierdzi bynajmniej, że każdy zbrodniarz ma mentalność Eichmanna czy że każdy z nas mógłby „stać się” Eichmannem, banalność czyni stałym przymiotem zła. Wyłożyła to najbardziej wyraźnie w odpowiedzi do Gershoma Scholema:
„[Zło] urąga myśli, jak napisałam, gdyż myśl próbuje dotrzeć na pewną głębokość, sięgnąć do korzeni, w momencie zaś, gdy zajmie się złem, jałowieje, bo dotyka nicości. Na tym polega «banalność zła». Jedynie dobro posiada głębię i może być radykalne”.
Choć sfomułowanie „banalność zła” wydaje się wewnętrznie sprzeczne, po lekturze Eichmanna w Jerozolimie trudno odmówić mu trafności. Nie odejmuje ono złu jego niegodziwości, nie umniejsza wyrządzonych przez nie krzywd czy też nie czyni go mniej niebezpiecznym – ukazuje natomiast jedno z jego oblicz, być może bardziej wstydliwych.