Dziwnie bliscy sobie… W lutym 1916 roku (wraz z Kazimierzem Sosnkowskim) – świadek przejścia Józefa Piłsudskiego na katolicyzm. W grudniu 1918 jeden z pięciu – sporządzenia testamentu. Ale i wysłany zaraz z delegacją do Paryża, jako osobisty łącznik, koordynuje całość polityki Naczelnika Państwa nad Sekwaną. Zbiera informacje, komunikuje jego wolę współpracownikom, posyła meldunki, odbiera instrukcje. Uszy i oczy Piłsudskiego w stolicy Francji podczas kluczowych rokowań.
A później, do końca – obok Józefa Becka, Walerego Sławka, Kazimierza Świtalskiego, Aleksandra Prystora i „Szefa” Sosnkowskiego – należy do „grupy najbliższych wykonawców woli” – do „drużyny Komendanta”.
A później, do końca – obok Józefa Becka, Walerego Sławka, Kazimierza Świtalskiego, Aleksandra Prystora i „Szefa” Sosnkowskiego – należy do „grupy najbliższych wykonawców woli” – do „drużyny Komendanta”.
Czy koronowałby go na polskiego króla, gdyby nadarzyły się okoliczności? Kto wie! W czasie dyskusji wokół Konstytucji w 1935 roku miał wraz Catem popierać – wśród nielicznych – wprowadzenie monarchii…
Książe Józef owych czasów
W pasjonującej pracy spotkamy Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego na trzydziestu pięciu kartach. Siedem i pół procent treści – duże to, czy małe proporcje żywotów? Bo w kontekście mocarza los „księcia Józefa owych czasów” zawsze będzie postrzegany. Tak kreślił jego obraz 1919 Kazimierz Wierzyński, tak zawoła w wierszu pt. Piłsudski:
„Pamiętaj! W Twoich dziejach on jeden się dzieje,
Przepruwa czas i krzyczy spod ziemi…”.
W książce Krzysztofa Kloca jest wielu bohaterów, lecz nie ma poetów. Na szczęście – gdyż daje nam to szansę, by wpleść ten wątek.
Nie ma wzniosłych liryków, lecz humor się leje, jak ta dykteryjka (archiwum Tadeusza Schaetzla, w Instytucie Piłsudskiego w Londynie). Jedna z wielu podobnych, co autor zaznacza. Otóż wobec Komendanta „w sytuacjach towarzyskich bodajże na największą swobodę zawsze będzie mógł sobie pozwolić Wieniawa”. Rzecz się dzieje w Belwederze:
„Wieniawa: »Nie ma dowodu, że człowieka stworzył Pan Bóg«.
Ksiądz [Bronisław] Żongołłowicz: (oburzony)
Wieniawa: »No dobrze, dobrze, ale chyba się ksiądz przynajmniej w tym ze mną zgodzi, że stwarzając Polaka, Pan Bóg musiał to chyba zrobić pospołu z diabłem«.
Piłsudski: »A mnie, proszę księdza, zdaje się, że tutaj Wieniawa ma rację«.
Ksiądz Żongołłowicz: »I Pan, Panie Marszałku, Polak, tak może mówić?«.
Piłsudski: »Spokojnie, spokojnie, proszę księdza, ja jestem Litwinem«”.
Byle do wolnej Polski
Czarcia symbolika pojawi się wcześniej przy innej okazji. Oblęgorek w sierpniu 1914:
„Bodaj z samym diabłem, byle do wolnej Polski”
– rzuci w odpowiedzi Henrykowi Sienkiewiczowi ułan Beliny na współczującą uwagę:
„bo idziecie z Niemcami”.
Gdzie jeszcze na biesa natrafię? Tak, wiem – pobocznie – przy lekturze najsłynniejszych strof doktora medycyny–oficera–poety:
„Może mnie wreszcie wsadzą w czyśćcu na odwachu,
By aresztem… o wodzie spłacić grzechów kwit,
Ale myślę, że wszystko skończy się na strachu,
A stchórzyć raz – przed Bogiem – to przecie nie wstyd”.
Kiedy indziej rzuci:
„Przy zorzy księżycowej albo ranem złotem,
Ponad chmury wyskoczyć (…)
I z wichrem planetarnym puściwszy się w taniec,
Gonić na koniec świata, dalej – …”.
Jakże kojarzy nam się ta mara pegaziej szarży z dalszymi wersami o Piłsudskim przywołanego już Wierzyńskiego:
„Wypuść go, niech wyleci, niech płaszczem powieje,
Niech porazi paradą tysiąca swych szabel…”.
Widzimy, jak razem fruną do dziś – Komendant i jego Adiutant. A my? Nas tytuły Ułańska jesień, czy Szwoleżerski spleen wiodą po lepkiej ziemi – stępa, listopadowo-grudniowym traktem. Pierwszy wiersz Jan Lechoń uzna za czarujący, a Stanisław Cat-Mackiewicz za „autocharakterystyczny”. Czy ten utwór stanowił przepustkę? Mieczysław Grydzewski uznał wszak Wieniawę za „skamandrytę «honoris causa»”.
Skamandryta honoris causa
Jak zauważył Mirosław Supruniuk w biograficznym wstępie do esejów redaktora „Skamandra”, Grydzewski stanowił dla piątki mistrzów pióra wielkie „ułatwienie” w życiu literackim.
W książce Krzysztofa Kloca jest wielu bohaterów, lecz nie ma poetów. Na szczęście – gdyż daje nam to szansę, by wpleść ten wątek.
Podobnie jak Wieniawa – w ich kontaktach z władzą („Pan przecież zna Wieniawę!” – parodiował Julian Tuwim w zwrotkach poświęconych koledze). Chyba o obu możemy powiedzieć, że – ulepieni z innej gliny – nie należeli do nich, do legendarnych bardów? Ale trwają dalej jak wspólna marka szczęśliwej, w Odrodzonej Polsce, siódemki! Znów anegdota – uwiecznił ją Jan Lechoń w Dzienniku:
„[Antoni] Słonimski o pewnym biednym rogaczu, któremu Wieniawa sprzątnął sprzed nosa jego »kochankę«: »O co mu chodzi? Przecież Wieniawa – to jest siła wyższa! «”.
Jest tam i inny epizod:
„Wieniawa, po przepitym wieczorze u [Stanisława] Zaćwilichowskiego: »Dosyć żartów. Zaczynają się schody«”.
Czy od niego wyszedł ten rześki bon-mocik? Lechoń dopowiada poważnie:
„Ja mówię sobie: »Dosyć żartów. Zacząć pisanie«”.
Poważnie także zacytuje, co mu powiedział generał-ambasador w Paryżu w 1939 roku, przywołując wrześniowych Sosnkowskiego i Starzyńskiego:
„Najlepiej spisali się cię ci, którzy nie chcieli żyć…”.
Wieniawa też w końcu żyć już nie chciał, lecz „spisać się” – nie mógł… O ile jest w nas wielu (przyznajmy!) tęsknota i zazdrość dla jego życia, to nowojorskie odejście – jak pisał Wierzyński – „pierwszego kawalera Warszawy”, podwójnie nas zmraża. Prócz Piłsudskiego napisze i elegię Wieniawy:
„Lecz on jaśniał, szedł w młodość, powracał po swoje,
Ktoś po salwie podnosił z murawy naboje”.
Raczej łuski zbierali chyba uczestnicy pogrzebu… Pogrzebu, który obok pożegnania Ignacego Matuszewskiego, przypomni sobie Jan Lechoń w kontekście pochówku Henryka Floyara-Rajchmana w 1951 roku. Wyzna:
„(…) nie czułem tej beznadziejności, tego jakiegoś przekleństwa polskiego losu, co wtedy gdy oni odchodzili, jakby na znak ginięcia wszystkiego, co polskie w kraju i za krajem. Cały czas myślałem sobie: »Czemu on nie dożył tych paru lat jeszcze, których mu brakowało do naszego powrotu«”.
Powrotu, który nie nastąpił. Zostaliśmy na długo sami.