s. Renata Zielińska: Jaka była sytuacja religijna w środowisku, w którym Ksiądz Biskup wzrastał?
ks. bp Jan Purwiński: Urodzony jestem na Łotwie w 1934 r. we wsi Dolna (k. Iłukszty - red.), w Łatgalii, byłych polskich Inflantach, w głęboko wierzącej polskiej rodzinie katolickiej. Ojciec Polak i matka Polka. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, było nas dziewięcioro. Starsza siostra zmarła we wczesnym dzieciństwie, więc byłem najstarszy wśród rodzeństwa.
Początek był na Łotwie
W domu rozmawialiśmy tylko po polsku i modliliśmy się zawsze po polsku. Języka łotewskiego w dzieciństwie nie znaliśmy. Zaczynając od pacierza, nauczyłem się najpierw mówić, a potem czytać po polsku. Podstawy języka polskiego, szczególnie umiejętność czytania, zdobyłem w wieku sześciu lat w domu. Mama miała abecadło, pokazała mi litery, a ja bardzo je polubiłem, ponieważ je słyszałem i rozumiałem, w przeciwieństwie do języka łotewskiego.
Wieczorami słuchaliśmy opowiadań biblijnych z książki Historia biblijna, którą czytała nam mama, a gdy nauczyłem się czytać, to potem zastępowałem mamę i reszcie rodzeństwa czytałem, a mama w tym czasie słuchając, zajmowała się sprawami domowymi. Pacierz znałem na pamięć. Godzinki do Matki Bożej śpiewane były zawsze w naszym domu rano w soboty i w niedziele, a w Adwencie śpiewaliśmy je codziennie. Babcia przewodniczyła, a wszyscy siedzieli i śpiewali; pamiętam, że sąsiedzi przychodzili i przyłączali się do nas i tak razem śpiewaliśmy. Tam, gdzie się urodziłem i wyrosłem, cała wioska była katolicka.
Gdy w 1940 r. weszła i zajęła Łotwę Armia Czerwona, został otwarty polski czteroklasowy kompleks, po dwie klasy łączone (I–II i III–IV). Ukończyłem naukę u pani Heleny Krycowej, ale do szkoły podstawowej nie mogłem iść, bo Niemcy [okupujący Łotwę od 1941 r.] nie brali do szkół Polaków. Trzeba było przepisać metryki, że jest się Łotyszem. Pamiętam, że mama poszła do proboszcza, ks. Longina Łapkowskiego SJ, aby poradził, co się da zrobić. Ksiądz Łapkowski przeczytał moją metrykę urodzenia i powiedział:
„Napisane jest: Polak, Jan Purwiński – i nie będziemy przepisywać”.
I tak pozostało. Niemcy pozwolili staroobrzędowcom otworzyć pięcioklasową szkołę rosyjską w Iłukszcie, poszedłem do pierwszej klasy i nauczyłem się dobrze języka rosyjskiego.
Potem w miejscowości, w której mieszkałem, otwarto polską szkołę, więc rodzice zapisali nas wszystkich, całe moje rodzeństwo uczyło się w polskiej szkole. Młodsi poszli do pierwszej klasy, a ja do drugiej. Gdy w 1947 r. ukończyłem drugą i trzecią klasę, Stalin zlikwidował wszystkie polskie szkoły.
W Daugavpilsie (Dźwińsku, Dyneburgu), gdzie pracowałem po święceniach kapłańskich, do wkroczenia Armii Czerwonej było dziesięć polskich szkół, Sowieci wszystkie zamienili na rosyjskie, a pozostałe dwie szkoły były łotewskie: gimnazjum i szkoła średnia. Siódmą klasę ukończyłem w łotewskiej szkole podstawowej i poszedłem do szkoły średniej. Dzięki temu, że poznałem dobrze język łotewski, nie miałem potem problemu w seminarium, bo wszystkie wykłady były w tym języku. Z kolei dzięki polskiemu mogłem korzystać z bogatej biblioteki seminaryjnej, w której było dużo duchowej literatury w naszym języku. Wśród kolegów ze swojego roku najlepiej ze wszystkich orientowałem się w literaturze. A wielu z nich nie miało takiej możliwości. Wyrosłem w domu na polskich czasopismach religijnych, które rodzice prenumerowali: „Przewodniku Katolickim”, „Rycerzu Niepokalanej”, „Posłańcu Serca Jezusowego”.
s. RZ: Jak się zrodziło powołanie do kapłaństwa?
ks. bp JP: W dzieciństwie nie byłem nawet ministrantem; pamiętam tylko, że zawsze stałem w kościele przy balaskach w pobliżu ołtarza i lubiłem patrzeć, jak księża się modlą i jakie czynności wykonują podczas Mszy św.
Mama, gdy szła na pogrzeb, to często zabierała mnie ze sobą, szczególnie też do chorych, których odwiedzała. Gdy przychodził kapłan z Najświętszym Sakramentem do domu chorego, to chłopcu, jeśli tam był, dawali trzymać świecę. Pamiętam, że u chorego sąsiada był też chłopiec, on był już ministrantem, a ja nie. Trzymaliśmy razem świecę. Gdy ks. Longin Łapkowski skończył udzielać sakramentów św. choremu sąsiadowi, zwrócił się do mnie i zapytał:
„Jak twoje imię?”. „Janek” – odpowiedziałem. „No Janku – a kim ty chcesz być?” „Księdzem” – odparłem. „Księdzem?!” – zdziwił się ks. Longin. „Tak, chcę być księdzem” – odpowiedziałem. Potem zapytał chłopca obok. „A ty, kim chcesz być?” „Biskupem” – odpowiedział.
Ksiądz Longin uśmiechnął się. Ale tamten chłopiec nie został ani księdzem, ani biskupem, umarł bardzo młodo, jeszcze w czasach sowieckich.
Od tej właśnie chwili zacząłem myśleć, jak zostać kapłanem. Potem obiecałem Bogu, że będę księdzem, i starałem się usilniej pracować nad sobą. Skończyłem szkołę średnią. Byłem słaby z matematyki, a nauki humanistyczne dobrze mi szły. W 1955 r. przystąpiłem do zdawania matury, ale z matematyki otrzymałem dwójkę, powtórzyłem egzamin dopiero w jesieni, ale było już późno, aby dostać się na studia. Poszedłem więc do pracy w kołchozie, gdzie odpracowałem rok, a na drugi otrzymałem zgodę i w lipcu 1956 r. pojechałem do Rygi, aby zdawać egzaminy wstępne do seminarium.
Pamiętam, była komisja, przed którą każdy z kandydatów odpowiadał na pytania. Członkami komisji byli kapłani – wykładowcy seminarium, a wśród nich rektor seminarium bp Pēteris Strods, doktor filozofii, który powiedział:
„Zmów Ojcze nasz i Wierzę w Boga” – odmówiłem. Potem zapytał: „Co to jest Najświętszy Sakrament? Dlaczego ty chcesz być kapłanem?”. Odpowiedziałem, co to jest Najświętszy Sakrament i że chcę być kapłanem: „Żeby ludzi prowadzić do Boga”.
A biskup, bardzo sympatyczny – dokończył:
„Żeby samemu zbawić swoją duszę i ludzi prowadzić do Boga”.
Egzamin został zaliczony i znalazłem się na liście kandydatów na pierwszy rok seminarium. Było nas piętnastu.
s. RZ: Czy władza sowiecka zezwalała kandydatom na wstąpienie do seminarium?
ks. bp JP: Wszyscy z Łotwy mogli wstąpić do seminarium, tylko z innych republik, jak np. Ukrainy, Białorusi, kandydaci musieli mieć pozwolenie wystawione w urzędzie ds. wyznań – tam, skąd pochodzili.
Przełożeni w seminarium wydali czterem kandydatom, którzy nie odbyli jeszcze służby wojskowej (a wśród których znalazłem się także ja) dokument dla komisariatu wojskowego, informujący, że np. Jan Purwiński zdał egzaminy i jest wychowankiem Ryskiego Wyższego Seminarium Duchownego i ma przyjechać na studia 1 września. Rektor seminarium przy wręczaniu nam tego dokumentu powiedział:
„A gdy tutaj będziecie jechać, to nikt o tym nie może wiedzieć”.
Wróciliśmy do swoich domów. Niestety, z tej czwórki do seminarium wróciłem tylko ja, pozostałym trzem nie wydano z komisariatu pozwolenia na wstąpienie do seminarium. Gdy byłem w seminarium na trzecim roku – był to 1959 r. – władze sowieckie z każdego kursu wyrzucały alumnów, mówiąc, że ci nie mogą być dobrymi sowieckimi księżmi. Z naszego kursu wyrzucili trzech: Krapana, Pujatsa i Daleckiego.
Ale potem ci klerycy skończyli seminarium dzięki księdzu rektorowi. Z trzynastu naszych wyrzuconych kleryków dwóch nie wróciło, a jedenastu skończyło seminarium, zdając eksternistycznie egzaminy. To byli bardzo dobrzy, pobożni chłopcy. Bogu dziękowałem, że do mnie nic władze nie miały, że mnie nie wyrzuciły z seminarium.
Skończyliśmy trzeci i czwarty kurs, a na piątym kursie przygotowywaliśmy się już do święceń diakonatu. W seminarium rozpoczęły się rekolekcje dla alumnów. Rektor powiedział:
„Trzeba będzie jechać nam na Litwę do Telsz (diecezja telszańska). Tam jest bp Petras Maželis, który będzie święcił kleryków kowieńskiego seminarium i was wyświęci”.
Po niedługim czasie przyszedł inspektor seminarium, ks. Leonard Kozłowski, i powiedział:
„Nie pojedziemy. Władze nie pozwalają. Boją się, że wśród kleryków seminarium w Kownie jest wielu dysydentów, i obawiają się, żeby was nie zarazili”.
W naszym ryskim seminarium z 36 kleryków wyrzucono 13, czyli trzecią część, a w Kownie, gdzie było 150 kleryków, wyrzucili połowę.
Później przyszedł także ksiądz rektor i powiedział, że biskup przyjedzie tutaj i nas wyświęci. Biskup przyjechał, ale władze nie pozwoliły, aby święcenia odbyły się w katedrze, tylko w arcybiskupiej kaplicy, gdzie oprócz kapłanów i kleryków nikomu nie wolno było uczestniczyć w uroczystościach. Jednak władze pozwoliły na święcenia. Biskup sześciu alumnów, wśród których byłem i ja, wyświęcił na diakonów i kapłanów 13 kwietnia 1961 r.
s. RZ: Jak działało seminarium ryskie i skąd był największy napływ kandydatów?
ks. bp JP: W czasach komunistycznych wielu było księży, którzy przyjechali tutaj z Litwy i Łotwy, aby pracować wśród katolików w Związku Sowieckim. Łotwa w swoim czasie dała 21 księży, którzy pracowali w Moskwie, w Leningradzie (dziś Petersburg), w Gruzji, na Ukrainie i na Białorusi.
Myślę, że obecność kapłanów z Łotwy, jak też ich praca w tutejszych parafiach dały początek temu, że kandydaci z terenów Ukrainy, a także z Białorusi, Mołdawii, Kazachstanu i Rosji wstępowali do seminarium w Rydze, bo ci księża bardzo im w tym pomagali, mieli też na Łotwie wielu znajomych kapłanów, którzy przyjmowali chłopaków i pomagali im z zameldowaniem i pracą, aby ci potem mogli się dostać do seminarium. Dzisiaj można już wskazać kilku biskupów na Ukrainie, którzy skończyli seminarium ryskie, takich jak śp. abp Piotr Malczuk, bp Witalij Skomarowski, bp Bronisław Biernacki, bp Stanisław Szyrokoradiuk, bp Leon Dubrawski, bp Marcjan Trofimiak.
Pierwszym księdzem, który z Łotwy przyjechał do obecnej diecezji kijowsko-żytomierskiej, był ks. Jan Krapan. W latach sześćdziesiątych młodzi chłopcy z Ukrainy i Mołdawii zaczęli się starać o wstąpienie do seminarium w Rydze – jedynego wtedy w Związku Sowieckim oprócz kowieńskiego. Kształcąc kapłanów, seminarium ryskie bardzo pomogło uciskanemu Kościołowi w całym ZSRS.
Biskup Julijans Vaivods, późniejszy kardynał, był człowiekiem bardzo otwartym i po wojnie organizował to seminarium, w którym przygotowywało się do kapłaństwa ponad stu kleryków. A był taki czas, że wstępowało tylko dwóch, potem do 30, a za moich czasów 36. Szczególnie trudno było się dostać do seminarium chłopcom z innych republik. Kandydaci byli zmuszani do wieloletniego oczekiwania na pozwolenie władz, którego zdobycie i tak jeszcze utrudniano. Najwięcej kandydatów wstępowało z terenów Ukrainy i Białorusi. Dzięki Bogu przychodzili i się kształcili, a potem mogli powrócić – też za pozwoleniem władz – i pracować wśród miejscowej ludności.
s. RZ: Jak układała się praca duszpasterska w pierwszej parafii w Dyneburgu?
ks. bp JP: Zostałem skierowany do Dyneburga w Łatgalii. Okazało się, że trzeba znać polski, łotewski, rosyjski. Było też tam dużo Polaków z Białorusi i wszyscy rozmawiali po polsku. Rozpocząłem pracę duszpasterską. Proboszczem był ks. Paweł Stryczko; miał 77 lat, a ja 27.
W Daugavpilsie była duża parafia, a nie było jak przygotowywać zwłaszcza dzieci i młodzieży do sakramentów św., bo brakowało katechizmów. Dowiedziałem się, że na Litwie uczą z katechizmów, więc pojechałem do ks. Stanisława Lidisa, który pracował przy parafii pw. Niepokalanego Poczęcia NMP w Wilnie, i zapytałem:
„Proszę księdza, jak wy dajecie sobie radę z katechizowaniem? Przecież nie ma katechizmów”. „Potrzebujecie katechizmów?” – zapytał ksiądz. – „Dajcie nam tylko jakiś nowy łotewski katechizm i my wam wydrukujemy, ile chcecie”.
Dostarczyłem nowy katechizm łotewski, a po niedługim czasie ks. Stanisław wysłał parafiankę i przywiozła mi do Daugavpilsu dwie walizy katechizmów. Wydrukowali je w językach łotewskim, rosyjskim i polskim (litery rosyjskie, a słowa polskie). Poproszono za nie pięć tys. rubli, więc zapłaciłem 10 tys. i dałem jeszcze kobiecie na drogę. Gdy rozpocząłem pracę w Żytomierzu, także prosiłem o katechizmy i ta sama kobieta przywiozła mi je na Ukrainę.
W tej części Łotwy, gdzie pracowałem, mieszkało bardzo dużo Polaków, [ale] polskie szkoły stały się szkołami sowieckimi z wyjątkiem dwóch łotewskich, bo to przecież Łotwa. Przychodziły do mnie nauczycielki, które pracowały w byłych polskich szkołach, teraz rosyjskich, i mówiły, że wymaga się od nich ateistycznego wychowania dzieci i nie wolno im chodzić do kościoła; zmuszano je także, aby przygotowywały antyreligijne lekcje. W takiej sytuacji musiały znaleźć inną pracę. Ponieważ znały wszystkich rodziców, których dzieci uczyły w szkole, to w porozumieniu z rodzicami katechizowały ich dzieci. Robiły to dobrze i odpowiedzialnie. Rozpoczęła się między nami bardzo owocna współpraca. Od 120 do 200 dzieci katechizowały i przygotowywały do sakramentów św., a ja tylko sprawdzałem, czy dzieci są dobrze przygotowane.
Władze na Łotwie wszystkimi sposobami starały się oderwać ludzi od Kościoła. Na przykład w Klubie Ateistów zaczęto urządzać ceremonie ślubów, chrztów, pogrzebów. Zainstalowano organy, wprowadzono odpowiednie śpiewy, pojawili się „kaznodzieje” i ludziom się to podobało. Potem miejscowe władze chciały zrobić z katolickiego cmentarza cmentarz państwowy, ale bez krzyży. Wyrywali z mogił krzyże! W Moskwie był deputowany ds. religii Hetagurow, Łotysz. Parafianką była prawniczka, w imieniu parafian napisała pismo do niego w tej sprawie, wszyscy złożyliśmy podpisy i wysłaliśmy do Moskwy. W niedługim czasie pan Hetagurow przyjechał osobiście, aby sprawdzić, jak się sprawy mają, i powiedział:
„Żyd stawia swój pomnik, katolik swój krzyż, a wy swoje gwiazdy. Każdy po swojemu. I na tym cmentarzu też tak będzie”.
Władze nam tego nie przepuściły, wszystko zwaliło się na mnie i na dziekana, że obydwaj działaliśmy w tej sprawie i podburzaliśmy ludzi. Mnie wyrzucili z Daugavpilsu i księdza dziekana z jego parafii. Władze pozwoliły grzebać zmarłych na naszym katolickim cmentarzu tylko wtedy, jeśli jest miejsce i jeśli ktoś ma tam pochowanych swoich krewnych.
Proboszcz parafii w Daugavpilsie, ks. Paweł Stryczko, zmarł 3 lutego 1977 r. Po pogrzebie przyjechał bp Vaivods i powiedział: „Ty teraz jesteś proboszczem”. [Ale] obrona cmentarza katolickiego w Daugavpilsie nie podobała się władzom, dlatego krótko byłem tam proboszczem. Zostałem stamtąd przez władze wyrzucony.
Praca na Ukrainie
s. RZ: Jakie były początki pracy Księdza Biskupa w Żytomierzu?
ks. bp JP: 31 lipca 1977 r. przyjechałem do Żytomierza. Przyszedłem do kościoła, chodzę dookoła, wszystko zamknięte, nie można wejść, ale zauważyłem przez okno, że jakiś mężczyzna czyści trybularz. Podszedłem do drzwi zakrystii i mówię:
„Pochwalony Jezus Chrystus!”. „Na wieki wieków” – odpowiedział mężczyzna i dodał: „O, to musi być nowy ksiądz”. Odpowiedziałem: „Może i nowy ksiądz. Chciałbym do księdza proboszcza, czy on tutaj jest?”. „Nie, on mieszka w mieście” – powiedział.
Ksiądz Stanisław Szczypta mieszkał w odległości 3 km od kościoła. Pracował sam w Żytomierzu, bo niewiele wcześniej zmarł schorowany już i sparaliżowany ks. prałat Faustyn Lisiecki. Władze nie pozwalały ks. Szczypcie mieszkać przy kościele, gdzie na górze jest pokój z oknami. Więc codziennie przychodził wcześnie rano do kościoła i był tam do popołudnia; zwykle spowiadał, odprawiał Mszę św., jeśli nikogo nie było, jechał do chorych, potem szedł do domu, aby odpocząć, bo był już w starszym wieku.
Ksiądz Szczypta zaczął wprowadzać mnie w rzeczywistość parafii i pracy duszpasterskiej w Żytomierzu:
„Proszę księdza, proszę na razie się tutaj nie pokazywać, nie wkładać sutanny, proszę przyjść rano do kościoła, będę odprawiał Mszę św., a po śniadaniu pójdziemy do władz”.
Tak też zrobiłem. Poszliśmy do władz, zaczęli mnie o wszystko wypytywać, potem kazali mi przyjść jeszcze raz i wtedy dopiero dali mi „sprawkę”, czyli pozwolenie na pełnienie funkcji kapłańskich w Żytomierzu.
„A gdzie mam mieszkać?” – zapytałem. „Biskup Vaivods napisał, że wy będziecie mieszkać przy kościele” – odpowiedział pełnomocnik.
Ucieszyłem się. Wieczorem przyszedłem do kościoła, aby odprawić Mszę św. Wszyscy ludzie, którzy tam byli, zaczęli mi się bardzo dokładnie przyglądać i jeden do drugiego mówili: „To nowy ksiądz tutaj przyjechał”.
Nazajutrz w kościele pojawiło się jeszcze więcej ludzi, bo 2 sierpnia było wspomnienie Matki Bożej Anielskiej, a w tutejszej katedrze wszystkie święta Matki Bożej obchodzono bardzo pobożnie i przy licznym udziale wiernych. Do katedry przybywało bardzo dużo ludzi z okolicznych miejscowości, szczególnie do spowiedzi. 1 sierpnia, przed świętem, gdy rano usiadłem do konfesjonału, to cały dzień spowiadałem. Cały dzień, ludzi było pełno, pełno. 2 sierpnia, w samo święto, to samo – i przez wszystkie dni. Miałem odprawić sumę. Pamiętam, że bardzo się bałem, bo na Łotwie to po łacinie odprawiałem, a tutaj trzeba po polsku. Proboszcz powiedział, abym nie przeżywał, bo jest organistka i wszystko śpiewa. Po zakończeniu Mszy św. ks. Szczypta podszedł do mnie i powiedział:
„No pięknie, pięknie ksiądz po polsku mówi”.
s. RZ: W jakich warunkach Ksiądz Biskup tutaj mieszkał i pracował?
ks. bp JP: Było bardzo dobrze, że mieszkałem przy kościele, bo dużo ludzi przychodziło, więc chrzciłem, dawałem śluby i katechizowałem za zamkniętymi drzwiami. Zakrystianem był pan Marian Husakowski, bardzo pobożny człowiek, długie lata pracował z ks. Stanisławem, a potem ze mną. Dużo chorował i szybko zmarł.
Władze wszystko kontrolowały. W parafii była tzw. dwudziestka – według ówczesnego prawa była to rada parafialna, która decydowała o wszystkim, co się działo w kościele, ale wszyscy jej członkowie byli na usługach władz. Zakrystian, który nastał po zmarłym panu Marianie, to też był ich człowiek. Świętej pamięci pan Marian uprzedzał mnie wcześniej, gdyż wiedział, jak władze mogą zareagować na moją działalność duszpasterską. Mówił:
„Proszę księdza, nie ruszać młodzieży, z dziećmi też bardzo ostrożnie, żeby nikt nie widział księdza z dziećmi. Gdy to zobaczą, to księdza stąd wypędzą i nic ksiądz nie zrobi. Księdza przecież wypędzili z Berdyczowa, dlatego niech ksiądz będzie ostrożny”.
Dlatego w Żytomierzu katechizacja i spowiedź dzieci przed I Komunią św. wyglądały tak: matki przywoziły dwoje lub troje dzieci do kościoła, pan Marian zamykał mnie z nimi w kościele, ja je katechizowałem, modliłem się z nimi. Potem przychodził pan Marian, zawiadamiał mnie, że nikogo nie ma, i wypuszczał matkę z dziećmi.
s. RZ: Kto z księży wówczas pracował na Ukrainie?
ks. bp JP: Pamiętam z tamtego czasu ks. Jana Olszańskiego z Manikowiec (późniejszego biskupa), szczególnie ks. Antoniego Chomickiego z Murafy, który miał duży charyzmat, ks. Bronisława Drzepeckiego z Szarogrodu, ks. Józefa Kuczyńskiego z Wierzbowca, braci Ambrożego i Bernarda Mickiewiczów z Berdyczowa.
Pamiętam również zacnego kapłana, bohatera, który cztery razy był w więzieniu, w tym jeden raz na Wyspach Sołowieckich – ks. Romana Jankowskiego. Gdy był tutaj w katedrze, to bardzo go prześladowali, robili mu kilkakrotnie rewizję, ponieważ brat ks. Romana był w Polsce wojskowym; od czasu do czasu przyjeżdżał tutaj i bali się, czy czegoś nie przywozi. Tutaj nic ludzie nie mogli mieć, nawet Pisma Świętego. Na Łotwie takich ograniczeń nie było. Gdy aresztowali ks. Romana, to jego rodzona siostra zwalniała się z pracy i jechała tam, gdzie był zesłany. Szukała tam zatrudnienia i mieszkania, aby mu pomagać. Troszczyła się o niego, dlatego nie zmarł na zesłaniu. Powrócił i przeżył jeszcze piękny wiek. Na pewno żyłby dłużej, gdyby nie upadek na ziemię, w wyniku którego zmarł. Miał ponad 98 lat.
Pamiętam także bohaterskiego kapłana i Sługę Bożego, o. Serafina Kaszubę z Równego na Wołyniu, a także ks. Andrzeja Gładysiewicza – wszyscy ci kapłani byli Polakami i mogli wyjechać do Polski, ale nie wyjechali, zostali tutaj z ludźmi i pracowali do końca swoich dni. Dla Kościoła na tej ziemi oddali swoje życie i tutaj złożyli swoje kości. Większość z nich wiele wycierpiała w łagrach.
s. RZ: Słyszałam, że osoby świeckie również odgrywały wielką rolę w zachowaniu i przekazie wiary.
ks. bp JP: Niezwykłe jest to, że księża, którzy tutaj pozostali w czasach sowieckich, tak przygotowali ludzi, aby oni potrafili strzec wiary i przekazywali ją swoim dzieciom, a potem wnukom. I ciekawa rzecz, że kapłani ci nauczyli ludzi, jak chrzcić, gdy nie ma księdza, jak pomóc komuś wzbudzić żal za grzechy, gdy ktoś umiera – ludzie tutejsi to wszystko wiedzieli i troszczyli się o każdego. Podziwiałem tych kapłanów i tych ludzi, że byli apostołami w domu i środowisku, w którym mieszkali.
Bardzo dbali o to, aby każdy przed śmiercią się wyspowiadał, aby zmarli byli pochowani po katolicku, aby kapłan pomodlił się nad zmarłym i go pochował. Wydawało mi się, że po niedzieli w dni powszednie ludzie nie będą przyjeżdżali do kościoła w Żytomierzu, aby prosić księdza do chorego, a tu odwrotnie – przyjeżdżał zawsze ktoś z wioski i mówił, że trzeba jechać do chorych lub w inne miejsce, aby spowiadać ludzi. Ludzie byli przygotowani – można powiedzieć – misyjnie. Starali się pociągnąć innych do Kościoła. A tutaj, gdy nie było katechizmów, to przepisywali katechizmy i modlitewniki od ręki.
Nawet papieżowi Janowi Pawłowi II jako dar i podziękowanie zawiozłem odręcznie pisany modlitewnik. Ojciec Święty się dziwił, że tak ładnie cały modlitewnik był przepisany i ładnie obłożony. Wszystko ludzie przepisywali ręcznie na papierze, bo maszyny do pisania trzeba było rejestrować w milicji.
Niekiedy, gdy zajechałem do jakiejś wioski, to wydawało mi się, że będzie 50–60 osób do spowiedzi, a tymczasem było około czterystu i trzeba było ich wyspowiadać w jeden dzień. Pamiętam, takim miejscem był np. Rychalsk. Przyjechałem tam o 10.00 rano, a wróciłem do Żytomierza ok. 3.00 nad ranem. Byłem tak długo, dopóki wszystkich nie wyspowiadałem. Wziąłem ze sobą dwieście Komunii św., bo wiedziałem, że będzie tam około dwustu osób, a było czterysta.
W czasach sowieckich tercjarzy KGB-iści nie ruszali, bo oni robili dobrą sprawę: opatrywali chorych, przychodzili do nich, aby nikt nie umarł bez sakramentów św. Tercjarze pomagali biednym, dlatego komuniści ich nie ruszali. Ale nie podobały się komunistom grupy różańcowe, tajemnice im się nie podobały. Co to za tajemnica? Czyli: tajna. Znaczy, że są jakieś „tajemnice”, a tajemnic żadnych w Związku Sowieckim być nie może. Co to za tajna?
s. RZ: Na czym polegała różnica w pracy na Łotwie i Ukrainie?
ks. bp JP: Można powiedzieć, że w czasie Związku Sowieckiego w każdej z republik sytuacja Kościoła była inna. Na Łotwie były kościoły, ludzie mogli chodzić do kościoła, byli kapłani – prześladowani, ale byli. Nikt nie zabraniał, aby w kościele odbywały się wspólne i oficjalne Komunie Święte dla dzieci, można je było zebrać trzy razy, aby z nimi porozmawiać, przeprowadzić egzamin, pokazać, jak w kościele się zachowywać.
A tutaj wszystko było zabronione. Tutaj za to, że ksiądz starał się rozmawiać z młodzieżą, spotykać, coś zrobić, mógł w każdej chwili zostać wyrzucony i stracić „sprawkę” – pozwolenie na pełnienie czynności kapłańskich w parafii. Tak jak było to w przypadku mojego poprzednika ks. Józefa Świdnickiego, który niecały rok pracował w Żytomierzu i został wydalony.
Na Łotwie byli biskupi, a tutaj ich nie było. Chwalili się pełnomocnicy od spraw religijnych jeden przed drugim, że oni są naszymi biskupami – tak nas poniżali i wyśmiewali. Ale byłem szczęśliwy, że przyjechałem tutaj, dlatego że w tym czasie były tutaj tłumy ludzi, którzy bardzo potrzebowali posługi sakramentalnej. Nigdy nie zapomnę tego widoku – byłem wtedy jeszcze na Łotwie – przyjeżdżało dużo ludzi z Ukrainy, zwykle jechali z Ukrainy do Wilna, ale gdy po drodze na Łotwie widzieli jakiś kościół, to wychodzili z pociągu lub autobusu, przychodzili do księdza i prosili:
„Proszę księdza, proszę odprawić Mszę św. za naszych zmarłych biskupów i kapłanów, żeby oni uprosili nam u Pana Boga nowych biskupów i kapłanów”.
Na Żytomierszczyźnie ludzie też często zamawiali intencje Mszy św.: za kapłanów i za seminarium. Składali na seminarium ofiary, a ja zawoziłem je do Rygi.
Pewnego dnia kierowca odwiózł samochodem do domu ks. Szczyptę, któremu na tyle dokuczała cukrzyca, że nie mógł otworzyć drzwi ani bramki od ogrodzenia przy kościele, aby przejść do samego kościoła, choć odległość była niewielka. Więc kierowca podwoził go pod same drzwi zakrystii i stamtąd też zabierał. Tym razem także przyjechał kierowca, aby odwieźć go do domu, a ja miałem pojechać na wioskę. Po niedługim czasie kierowca wrócił i powiedział roztrzęsiony: „Proszę księdza, ksiądz Stanisław zmarł”.
Zaskoczony zapytałem: „Jak? Gdzie?”. Kierowca zaczął opowiadać, że ks. Szczypta wsiadł do samochodu i zmarł w samochodzie, kierowca zadzwonił na pogotowie, przyjechał lekarz i stwierdził zgon. Gdy kierowca przywiózł ks. Szczyptę, udzieliłem mu jeszcze absolucji. Ksiądz Stanisław Szczypta zmarł – można powiedzieć – na służbie u Boga, było to po Mszy św. porannej w marcu 1984 r. Zmarł na placu kościelnym.
Po pogrzebie władze zaczęły swoją taktykę, aby się wywiedzieć, jakie plany ma biskup; urzędnicy chcieli mnie poznać i się dowiedzieć, na ile mogą liczyć na współpracę, zaczęli więc mnie podpytywać: „Wy tutaj będziecie, wiecie pewnie…”. Odpowiedziałem:
„U nas w Rydze księżmi rządzi biskup, jak on zrobi, tak będzie. Ja tu nic nie mogę powiedzieć”.
Zadzwoniłem do bp. Vaivodsa do Rygi i powiadomiłem go o śmierci ks. Szczypty. Biskup odpowiedział:
„Mianuję księdza proboszczem w Żytomierzu, a dokument przyślę pocztą”.
Odpowiedziałem:
„Jak biskup rozporządzi, tak i będzie”.
Władze się dowiedziały, że zostaję w Żytomierzu. Co robić? Sam jeden! Niedziela – trzy Msze św.: 9.00, 12.00, 18.00. Miałem problemy z nogami, zaczęły się od ciągłego siedzenia w konfesjonale i spowiadania. Gdy po wielu godzinach wychodziłem z konfesjonału, to nóg nie czułem. Zaczęły mi wtedy nogi puchnąć i powstawały wrzody. Na jednej nodze zrobili operację. Dzięki Bogu, że wśród parafian byli dobrzy lekarze i pielęgniarki. Poradzili mi:
„Proszę księdza, niech ksiądz zrobi operację. Będzie miał spokój w starości”.
Ale wszystko jedno, do dziś mam rany, choć one są niewielkie, ale dają o sobie znać.
Dziękuję Bogu, że przez pewien czas jeszcze pracowałem z panem Marianem, bo wprowadził mnie w sytuację parafii. Rada parafialna ustanawiała prezesów, którzy byli na usługach władz. Miałem w mieszkaniu założony podsłuch. Zbliżał się koniec lat osiemdziesiątych, przybliżała się pieriestrojka i przyjechał pewien ksiądz z Polski. Nie można było wjechać na teren kościoła, więc zostawił samochód przed kościołem, przyszedł do mnie i zapytał:
„Proszę księdza, dlaczego z tej budki stojącej obok budynku muzeum kabel przeciągnięty jest do księdza mieszkania?”.
Zobaczyliśmy – rzeczywiście tak było, więc był to posłuch. Gdy przychodzili do mnie księża i trzeba było porozmawiać, to włączałem telewizor lub radio, aby zagłuszyć rozmowę, nie można było inaczej.
s. RZ: Czy po śmierci ks. Szczypty Ksiądz Biskup mógł liczyć na jakąś pomoc?
ks. bp JP: Jestem bardzo wdzięczny grekokatolikom. Po śmierci ks. Szczypty podziemny biskup Pawło Wasyłyk z Kołomyi przyjeżdżał tutaj z młodymi księżmi i pomagał mi, gdy poprosiłem o pomoc w konfesjonale, np. przed Wielkanocą. W Niedzielę Palmową i każdą inną niedzielę Wielkiego Postu po osiemnaście godzin siedzieli w konfesjonale.
Powiedziałem ludziom przez zakrystiana, że tutaj można się wyspowiadać. Ludzie szli i się spowiadali: w jednej kaplicy, w drugiej i w zakrystii. A potem gdy wyszli z kościoła po zakończonej Mszy św. o 14.00, to księża greckokatoliccy odprawiali swoją liturgię. Wieczorem jeszcze spowiadali i wyjeżdżali. Pomagali mi, bo sam nie dałbym rady. Potem i ja jeździłem do nich i pomagałem im spowiadać.
We wszystkich kościołach, do których dojeżdżałem, pozwalałem im odprawiać Liturgię. Mówiłem:
„Nie mogę wam dać z rana, bo my odprawiamy swoje nabożeństwa, po południu bardzo proszę – odprawiajcie, jak długo chcecie”.
Byli bardzo za to wdzięczni. Ponieważ była dobra komunikacja między Żytomierzem a wioskami i mniejszymi miastami, to ludzie spokojnie mogli przyjeżdżać do kościoła, aby korzystać z sakramentów świętych.
To zobowiązywało, aby zawsze być na miejscu. Za ten okres sowiecki faktycznie nigdy nie miałem urlopu – można powiedzieć od momentu, gdy tutaj przyjechałem, aż do 1989 r. Wtedy dopiero mogłem wyjechać na Łotwę na urlop.
Biskupi dla Ukrainy
s. RZ: Czy „pieriestrojka” niosła nadzieję na przemiany i lepsze jutro dla Kościoła?
ks. bp JP: Nigdy nie myśleliśmy, że coś się zmieni. Gdy w 1983 r. bp Vaivods wrócił z Rzymu jako kardynał, przywiózł mi pas prałata – byłem naznaczony wikariuszem biskupim dla Ukrainy i Mołdawii. Służby specjalne dowiedziały się o tym, zostałem wezwany do urzędu i trzeba było pokazać im dokument, bo myśleli, że jestem biskupem, że mam tutaj bez ich pozwolenia jakąś władzę.
Zrobili mi rewizję w mieszkaniu. Miałem tam niewielką bibliotekę – paręset starych, przedrewolucyjnych książek. Wszystkie książki sprawdzali, potem pięć zabrali. Były to duchowe i patriotyczne kazania dla młodzieży. Nic tam nie znaleźli, ale były to książki, z których przygotowywałem kazania. Więc cudem się obeszło, że mnie nie aresztowali. Po rewizji opieczętowali bibliotekę – szafy z książkami, abym ich nie otworzył. Odkręciłem delikatnie śrubki i wybrałem te książki, z których najczęściej korzystałem. Bo tutaj nie było żadnej literatury. Potem, gdy nastała „pieriestrojka”, napisałem do urzędu i wszystkie książki mi zwrócili.
Tak pracowałem do 1989 r. Pojechałem do Rygi do kard. Vaivodsa, a on powiedział, że tego się jeszcze oficjalnie nie mówi, ale zbliża się czas, że w Związku Sowieckim będzie pełna swoboda religijna i „może będziecie mieli swoich biskupów”. Uradowałem się, że nastąpi takie szczęście. Przyszła na dobre „pieriestrojka”. W gazetach pojawił się dekret, że następuje wolność religijna. W 1990 r. przyjechał do Moskwy pierwszy w Związku Sowieckim nuncjusz apostolski, abp Francesco Colasuonno, następnie przybył na Ukrainę, odbyło się spotkanie wszystkich księży i zostałem przez nich wybrany jako kandydat na biskupa. Nominację od papieża Jana Pawła II otrzymałem 16 stycznia 1991 r., a konsekracja na biskupa odbyła się 4 marca tego samego roku w Żytomierzu.
s. RZ: Jak Ksiądz Biskup przyjął tę nominację?
s. bp JP: Przyjechał do Żytomierza abp Colasuonno i powiedział mi, że jestem kandydatem na biskupa i czy przyjmuję tę godność. Wymawiałem się. „Biskupem tutaj? Odmawiam”.
Arcybiskup Colasuonno powiedział mi wtedy:
„Przecież to nie ja naznaczam. Ojciec Święty naznacza. Ksiądz jest Polakiem i on jest Polakiem, dlaczego ksiądz Polakowi odmawia? Polakowi, Ojcu Świętemu – nie można odmawiać. Jutro musi być gotowe pismo do Ojca Świętego”.
Przyszedł jeszcze do mnie sekretarz nuncjusza, pokazałem mu swoje opuchnięte, zawinięte w bandaże nogi. Arcybiskup Colasuonno nocował w hotelu, następnego dnia przyszedł do mnie, dałem mu odpowiedź na piśmie. Arcybiskup pożegnał się i powiedział:
„A teraz jedziemy do Kamieńca Podolskiego”.
Pomyślałem:
„Teraz będą rozmawiać z ks. Janem Olszańskim”.
Miałem wtedy 57 lat, ks. Jan Olszański – 70, ale w ciągu 15 lat swego posługiwania wznowił diecezję i założył pierwsze na Ukrainie seminarium duchowne, zmarł w wieku 85 lat.
16 stycznia 1991 r. Ojciec Święty Jan Paweł II mianował pięciu biskupów dla Ukrainy, w tym mnie i ks. Olszańskiego.
s. RZ: Czy Ksiądz Biskup jest pierwszym biskupem po rewolucji w tej diecezji?
ks. bp JP: Tak, od czasów rewolucji jestem pierwszym biskupem diecezji kijowsko-żytomierskiej. Ostatnim był bp Ignacy Dubowski. Dwa razy był aresztowany i wyjechał w 1919 r. do Łucka, gdzie założył seminarium duchowne, a tutaj tereny były zupełnie izolowane, bo należały pod Rosję.
Na tym terytorium nie było żadnych biskupów, byli tylko tajni kapłani, którzy pełnili funkcję administratora. Do rewolucji obecne diecezje łucka i żytomierska były zjednoczone.
s. RZ: Od czego Ksiądz Biskup zaczynał?
ks. bp JP: Za czasów Nikity Chruszczowa zostało zniszczonych wiele świątyń, zamknięto liczne parafie, np. w naszej diecezji do rządów Chruszczowa były jeszcze 23 parafie, a potem zostało tylko pięć. Trzeba było wszystko tutaj odbudowywać. Nic nie było, zupełnie nic. Gdy zostałem biskupem diecezji kijowsko-żytomierskiej, to było pięciu kapłanów: ks. Jan Krapan, dwóch braci: ks. Ambroży i ks. Bernard Mickiewiczowie, a także ks. Wincenty Witko i ks. Aleksander Milewski, pallotyn, oraz trzynaście parafii. Z tych pięciu kapłanów żyje jeszcze ks. Witko.
Obecna diecezja kijowsko-żytomierska to ogromna diecezja i środek Ukrainy. Na tych terenach sytuacja Kościoła katolickiego była bardzo trudna, ponieważ prawie siedemdziesiąt lat należały pod Rosję sowiecką, gdzie Kościół był bardzo prześladowany. Nuncjusz apostolski abp Colasuonno zapytał:
„A z kim ty będziesz pracował? Jak będziesz pracował?”.
Odpowiedziałem:
„Księże nuncjuszu, jestem Polakiem, pobratymcy nasi to Polacy, będę więc prosił ich o księży. Myślę, aby wszędzie prowadzona była katecheza, mimo iż parafie rozrzucone są w różnych odległościach, dlatego będę prosił też o siostry zakonne”.
Nuncjuszowi się to spodobało. W Berdyczowie były siostry honoratki, przyjechali księża pallotyni i siostry pallotynki, franciszkanie konwentualni, franciszkanie kapucyni, sercanie, karmelici – i tak powoli wszystko się odnawiało.
Gdy chodzi o kapłanów, to najwięcej przyjeżdżało zakonników, natomiast księży diecezjalnych nie było aż tak wielu. Gdy odchodziłem z urzędu, było już 113 kapłanów i ponad 140 parafii, bo następny biskup zarejestrował jeszcze kilka, a także 12 zakonnych wspólnot męskich i 26 żeńskich.
W 1990 r. zostało otwarte seminarium w Grodnie na Białorusi, następnie w 1991 r. w Gródku Podolskim na Ukrainie, potem w 1995 r. otworzyłem seminarium duchowne w Worzelu k. Kijowa, a po dziesięciu latach seminarium „Redemptoris Mater” w Kijowie. Odradzały się parafie, kościoły były odzyskiwane i remontowane, budowano nowe.
Najpierw Kościołowi katolickiemu na Łotwie jesteśmy wdzięczni za to, że swego czasu posyłał swoich kapłanów, aby nieśli posługę sakramentalną na terytorium całego Związku Sowieckiego. Kardynał Vaivods opowiadał, że poza granicami Łotwy pracowało 31 księży. Ale gdyby nie kapłani z Polski, to nic byśmy nie mogli zrobić, bo tutaj nie było starszych księży. Wyświęciłem potem 44 młodych miejscowych kapłanów, a parafii wszystkich w diecezji kijowsko-żytomierskiej było 146. Trudno było wszystkie obsadzić. Jeśliby nie było księży z Polski, to byłoby nam bardzo ciężko, nie moglibyśmy nic tutaj zrobić. Nie wyobrażam sobie, jak te parafie, które się otwierały, mogłyby funkcjonować i się rozwijać.
Kapłani, którzy przyjeżdżali z Polski, byli dobrze przygotowani do pracy duszpasterskiej. Kończyli oficjalne seminaria duchowne, mieli możliwość dobrego wykształcenia, korzystania z dobrej literatury, a także przykład starszych kapłanów, wśród których wzrastali, dlatego mogli mówić dobrze przygotowane kazania, prowadzić dobrze katechezę, bo mieli też doświadczenie pracy z dziećmi i młodzieżą. Znali bardzo dobrze prawo kościelne, dlatego w niektórych sprawach nawet sam zasięgałem u nich rady. Wnieśli to swoje bogactwo do tutejszego Kościoła. Bardzo dziękujemy Kościołowi w Polsce.
Zawsze modlę się za Polskę, zawsze modlę się za ten kraj, bo rzeczywiście bardzo nam pomógł i pomaga wszędzie. Gdy przyjeżdżam na Łotwę, to spotykam kapłanów z Polski, którzy tam także pięknie pracują, nauczyli się bardzo dobrze języka łotewskiego. Dzięki Bogu.
Żytomierz, 27 kwietnia 2018 r.
Tekst pochodzi z numeru 6/2021 „Biuletynu IPN”
Lead i śródtytuły dodane przez Redakcję.