Zostali pozostawieni sobie, bo odrodzona Rzeczpospolita nie tylko traktatem pokojowym w Rydze odgrodziła się od tysięcy rodaków mieszkających od stuleci na tych terenach, ale też niewiele mogła uczynić, żeby realnie odmienić ich losy. A losy te, od początku znalezienia się pod władzą sowiecką – totalitarną, ateistyczną, antynarodową, antyklasową – były wyjątkowo okrutne. Szczególne zaś nasilenie represji nastąpiło w drugiej połowie lat trzydziestych.
Choć od wydarzeń z lat 1937-1938, czyli wielkiej akcji ludobójczej władzy sowieckiej dokonanej na Polakach, minęło z górą osiemdziesiąt lat, nadal na jej temat wiemy zbyt mało.
Odrodzona Rzeczpospolita nie tylko traktatem pokojowym w Rydze odgrodziła się od tysięcy rodaków mieszkających od stuleci na tych terenach, ale też niewiele mogła uczynić, żeby realnie odmienić ich losy. A losy te, od początku znalezienia się pod władzą sowiecką – totalitarną, ateistyczną, antynarodową, antyklasową – były wyjątkowo okrutne.
Brakuje zwłaszcza świadectw ludzi, których te represje dotknęły. Powodów tego stanu rzeczy jest kilka. Pierwszy, najbardziej prozaiczny jest taki, że ogromna większość ofiar tamtego czasu została zamordowana. Ich bliscy – żony, dzieci, dziadkowie, krewni, sąsiedzi – bądź zostali przesiedleni, bądź trafili do łagrów. Powszechnym wówczas zjawiskiem było przyjęcie zasady: „zapominamy o języku polskim, zapominamy o tym, że jesteśmy Polakami, chcemy przeżyć”.1
Tak się złożyło, że kilka bezcennych świadectw, jeszcze w postaci rękopisów, trafiło w moje ręce, żeby potem mogły dotrzeć do szerszego kręgu odbiorców. Myślę tu nie tylko o naukowym opracowaniu losów syberyjskiej wsi Białystok, lecz także o wspomnieniach mieszkanki przedwojennego Mińska Anny Niciejewskiej2 czy zapiskach więźnia Sołówek ks. Wincentego Ilgina3. Warto wymienić ponadto prekursorskie wspomnienia Grażyny Lipińskiej, która przeżyła „marsz śmierci” Mińsk-Czerwień w 1941 r., wykonywała pracę wywiadowczą na rzecz AK, a potem spędziła długie lata w łagrach i jako jedna z pierwszych opisała losy Polaków na sowieckiej Białorusi w okresie międzywojennym.4
Losy zapomnianych Kresowiaków
Wróćmy do Marii Jefimow. Jej ojciec, Stanisław Pieczoro, zesłany do Kotłasu w 1930 r. pracował przy wyrębie lasu. Zwolniony trzy lata później wrócił do Mohylewa. Jako były więzień polityczny nie mógł dostać pracy, imał się więc różnych zajęć. Aresztowany w ramach „operacji polskiej” w czerwcu 1938 r., torturowany, został zamęczony w więzieniu w Mohylewie. Miejsce jego pochówku nie jest znane. Matka Marii, Lidia z domu Buuk, była Estonką wyznania luterańskiego. Została aresztowana i uwięziona w Mohylewie. W 1943 r. uciekła z Marią i czworgiem wnuków do Wilna, jak się wtedy wydawało – do Polski. Maria wyjechała jesienią 1945 r. do Gdańska, a ona została w Wilnie, czekając na powrót z łagrów drugiej córki – Julii. Miała pod opieką jej dwoje dzieci. Do Polski przyjechały obie z dziećmi w 1957 r.
Julia, siostra Marii, była organistką w katedrze mohylewskiej. Aresztowana w 1938 r., urodziła swojego syna Stanisława w więzieniu w Witebsku. W łagrach spędziła prawie dziesięć lat. Zwolniona w 1947 r., podjęła pracę na plebanii we wsi Dierkowszczyzna na północy Wileńszczyzny. Ponownie aresztowana w 1949 r., następnych pięć lat przebyła w więzieniach i łagrach.
Brat Marii, Stanisław, w 1930 r. został wydalony z Polskiej Szkoły Podstawowej w Mohylewie. Jako uzdolniony plastycznie miał wykonać plakat informujący o potańcówce zorganizowanej przez władze szkolne w Wigilię. Aby młodzież mogła zdążyć na świąteczne uroczystości w domu, umieścił na nim zbyt wczesną godzinę. Mimo że był wybitnym uczniem, w wieku czternastu lat musiał podjąć pracę zawodową. Po różnych perypetiach ukończył Leningradzki Instytut Transportu Wodnego z tytułem inżyniera. Zginął od pocisku niemieckiego w marcu 1942 r. w oblężonym Leningradzie. Miał 26 lat.
Mąż Marii, Paweł Jefimow, był Rosjaninem, prawosławnym. Jego brat został rozstrzelany w wyniku „operacji polskiej” za domniemane szpiegostwo na rzecz Polski. On sam, powołany do Armii Czerwonej w 1939 r., dostał przykazanie od żony, że „jeśli zabije choć jednego Polaka, to niech nie wraca do domu”. Był szoferem. Trafił do niewoli, pracował w kopalni miedzi na terenie Niemiec. Najprawdopodobniej został zamordowany przez Niemców w 1944 r., przed nadejściem frontu. Miał 38 lat. Nie ma swego grobu.
Maria Pieczoro została wydalona z klasy maturalnej w Polskim Technikum Pedagogicznym w Leningradzie za odmowę wyrzeczenia się ojca i rodziny. Czterokrotnie aresztowana w latach trzydziestych za postawę religijną, za rzekome ukrywanie złota, za pracę organistki w kościele. Była osobą głęboko wierzącą, czego świadectwem są jej uduchowione zapiski Kresowianka w młynach historii (Gdynia 2016) – bezcenny dokument strasznej epoki. Czternaście razy była leczona w szpitalach. Cudem udało jej się opuścić Mohylew, a później także Wilno. Przebywała w nim w latach 1943-1944. Miała kłopot ze znalezieniem pracy, ponieważ nosiła rosyjskie nazwisko. Ciężko pracowała fizycznie, żeby utrzymać dzieci i pomóc swojej mamie.
Piękno i ułuda fotografii
Wspaniale, że pani Marii i jej bliskim udało się ocalić z pożogi represji sowieckich i lat II wojny światowej tak wiele dokumentów i zdjęć. To prawdziwe rarytasy, unikaty, bardzo dziś rzadko spotykane, zwłaszcza w zbiorach rodzinnych. Fotografie, dobrze wykonane, zazwyczaj w zaciszach profesjonalnych atelier, przybliżają nam sylwetki opisywanych ludzi. Przypatrzmy się niektórym z nich.
Zdjęcie uczennic z polskiej szkoły w Mohylewie. Schyłek epoki NEP w Sowietach, czyli politycznej i gospodarczej liberalizacji. Na fotografii sześć młodych panienek. Marynarskie mundurki, berety na głowach, eleganckie buciki. Można powiedzieć: widok z pensji dla dobrze urodzonych panien, gdzieś w Polsce. Warszawa, Wilno, może Toruń albo Łuck. A tymczasem nie, to jest Mohylew nad Dnieprem, Związek Sowiecki, rok 1926.
Ogromna większość ofiar tamtego czasu została zamordowana. Ich bliscy – żony, dzieci, dziadkowie, krewni, sąsiedzi – bądź zostali przesiedleni, bądź trafili do łagrów. Powszechnym wówczas zjawiskiem było przyjęcie zasady: „zapominamy o języku polskim, zapominamy o tym, że jesteśmy Polakami, chcemy przeżyć”.
Inne ujęcie. Okres między 1934 a 1936 r. Na zdjęciu rodzina Pieczoro w komplecie. Pan Stanisław w garniturze, krawat mocno zawiązany pod szyją. Pani Lidia – czarna, elegancka suknia, może najlepsza w całej garderobie, na jaką wtedy było ją stać. Córki, Julia i Maria, w białych sukienkach, bez ozdób, ale elegancko. Jedynie syn Władysław odstaje od reszty. Jego szary mundurek z dużymi guzikami bardziej przypomina Sowiety, a nawet komunistyczne Chiny, niż dawną Polskę i świat cywilizacji zachodniej. Więcej niż ze strojów można wyczytać z twarzy zgromadzonych. Są skupione, bez uśmiechu, może nawet czai się w nich lęk: kiedy nastąpi kolejne aresztowanie, czy będzie jeszcze okazja do takiego wspólnego zdjęcia, bo „co może być jeszcze gorszego niż nasze obecne położenie”?
Kolejna fotografia. Rok 1934. Soczi, znany kurort rosyjski nad Morzem Czarnym. Nowożeńcy na tle soczystych, rozłożystych palm. Paweł Jefimow siedzi w wiklinowym fotelu. Obok niego na poręczy przysiadła Maria z torebką w ręku. Oboje w białych strojach, przecież to lato, gorąco. Pierwsze tygodnie, miesiące po ślubie. Na twarzach widać niepokój, ale i odrobinę nadziei. Właśnie złożyliśmy sobie przysięgę małżeńską, może jednak nam się uda, może będziemy mieli szczęśliwe życie: Boga, dom, dzieci, pracę – mimo tego wszystkiego, co już przeszliśmy i co pewnie czai się już znowu gdzieś na horyzoncie?
Przenosimy się do Wilna. Jest rok 1944, dokładna data powstania fotografii nieznana. Ostatnie miesiące panowania Niemców w mieście – czy może nadeszli Sowieci? Jeden okupant zastąpi drugiego? Dla Marii ważne jest, żeby dokumentować chwile. Ważne, że są razem i jest okazja zapisać na błonie fotograficznej to, co za chwilę może się stać mglistym wspomnieniem. Na tej fotografii widzimy czwórkę dzieci sióstr Julii i Marii z domu Pieczoro. W kolejności wieku i wzrostu stoją Stanisław, Bronisław, Regina i Małgorzata. Wszyscy w białych, odświętnych koszulach. Dziewczęta starannie uczesane, Regina ma we włosach kokardę, Małgorzata zawieszone na szyi korale. Ona, najstarsza w tym gronie, jako jedyna się uśmiecha. Czy to koniec koszmaru, czy jest nadzieja na nowe, lepsze życie?
Kościół polski, Kościół katolicki?
Przez bardzo długi okres, można zaryzykować, przez ostatnie trzysta lat te pojęcia na szeroko rozumianym Wschodzie, czyli na obszarze Cesarstwa Rosyjskiego, były ze sobą utożsamiane. W liturgii dominowała łacina, wśród wiernych – oprócz Polaków – byli jeszcze Litwini, Łotysze, Niemcy, Białorusini, nieliczni Ukraińcy, Rosjanie, Żydzi. A jednak pojęcie „polskij kastioł” było powszechne i doskonale rozumiane. Z pewnością polska kultura dominowała wśród katolików na tych rozległych terenach. Wiernymi było bardzo wielu przedstawicieli szlachty, czy to rozsianej w wyniku carskich represji po ogromnych terenach imperium, czy to szlachty osiadłej, często zaściankowej, bardzo ubogiej, niewiele różniącej się dostatkiem od chłopstwa, skupionej na ziemiach wokół Mińska, Orszy, Bobrujska, Mohylewa i bardziej na południe, w pobliżu Żytomierza, Zwiahla i Kamieńca Podolskiego.
Maria Jefimow pięknie i szczegółowo opisała katolicyzm mohylewski. Przedstawiła sylwetki znanych sobie duchownych pracujących w mieście nad Dnieprem – ks. Bolesława Słoskansa (Boļeslavsa Sloskānsa), późniejszego biskupa i kandydata na ołtarze, Łotysza z urodzenia, i ks. Piotra Augły (Awgło), ostatniego proboszcza przedwojennego Mohylewa, męczennika, Białorusina. A jeszcze wcześniej są przedstawione losy ks. Eugeniusza Światopełk-Mirskiego, pochodzącego z książęcego rodu, który został bestialsko zamordowany przez bolszewików w 1918 r. To Polak. Polakami byli także księża Leonard Gaszyński, Antoni Jarmołowicz i Witold Paszkiewicz, wszyscy zamordowani przez NKWD. Ksiądz Józef Biełohołowy brał czynny udział w odradzaniu białoruskiej świadomości narodowej, jednocześnie był znakomitym administratorem katedry mohylewskiej. Aresztowany „za szpiegostwo na rzecz Polski”, więziony, w końcu zamordowany „przy próbie ucieczki”. Barwna mozaika narodowości, kultur, tradycji. A jednak bp Słoskans głosił kazania w katedrze po polsku. Później, już w czasach sowieckich, gdy w świątyni było coraz więcej Rosjan, zaczął przemawiać i po rosyjsku.
Z bp. Słoskansem łączy się pewna historia opisana we wspomnieniach Marii Jefimow. Któregoś 1 maja ulicami szedł pochód propagandowy. Gdy w tłumie pojawiła się postać biskupa, część uczniów-Polaków opuściła maszerującą kolumnę i przyklęknęła przed duszpasterzem. Takie zdarzenia miały brzemienne skutki. Biskupa aresztowano w 1927 r. i zesłano na Wyspy Sołowieckie. Uwolniony trzy lata później, wolnością w Mohylewie cieszył się tylko kilka dni. Wrócił na Sołowki z wyrokiem dziesięciu lat łagru.
Rezurekcja, Zaduszki, uroczyste procesje, śpiew chóru katedralnego. Jakże barwnie i z przekonaniem opisuje te zdarzenia autorka. I dodaje z absolutnym przekonaniem – „tak pięknych procesji jak w Mohylewie nie było nigdy potem, ani w Wilnie, ani w Gdańsku czy Gdyni”. W samych procesjach szli tylko i wyłącznie młodzi ludzie. Choć Mohylew to w tamtym czasie przede wszystkim miasto ludzi wiary prawosławnej, to na takie szczególne uroczystości przyjeżdżali wierni, w tym młodzież, z okolicznych zaścianków i wsi; często dołączali też do nich miejscowi wyznawcy wschodniej odmiany chrześcijaństwa.
Maria Jefimow do chwili zamknięcia katedry w 1937 r. była w niej organistką. Kiedy cztery lata później, po wkroczeniu wojsk niemieckich – o paradoksie! – katedra została otwarta dla wiernych, Maria ponownie zasiadła przy instrumencie. Nie było stałego księdza. Czasem jakiś kapłan przyjechał odprawić Mszę św., niekiedy trafiał się niemiecki kapelan wojskowy. Ludzie jednak przychodzili na nabożeństwa. Śpiewali litanie, suplikacje, Gorzkie żale. Kiedy Sowieci ponownie tu wkroczyli, Marii w mieście już nie było. Katedra została zamieniona na archiwum. I tak było przez ponad 45 lat. Po odzyskaniu świątyni, po wznowieniu struktur Kościoła katolickiego na Białorusi, Ukrainie i w Rosji o „polskim kościele” mówi już tylko najstarsze pokolenie. Kościół się odrodził, ale dzisiaj jest już inny.
Dziedzictwo
Cennym uzupełnieniem zapisków z całego życia Marii są uwagi skreślone przez jej córkę, prof. Reginę Pawłowską. To ona w 1971 r. pojechała do swego miejsca urodzenia, żeby na miejscowym cmentarzu, na polskich mogiłach w Mohylewie, być świadkiem unikalnego nabożeństwa prowadzonego przez świeckich. Odbywało się ukradkiem, niemal w milczeniu, uczestniczyło w nim kilka kobiet w kraciastych chustach, pochylonych przed prowizorycznym ołtarzem.
Jednak najważniejsze dziedzictwo to takie, które matka samotnie wychowująca dwoje dzieci, niezwykle boleśnie doświadczana przez całe życie, przekazała w niezwykłej duchowości następnemu pokoleniu. „Bóg nie mógł stworzyć niczego złego, wszystko, co On zrobił, jest dobre” – to pierwsza i najważniejsza nauka. Druga – pamiętaj zawsze o innych. Nie jesteś sam, możesz się czymś podzielić, zrób to. A przecież rodzina Pieczoro, potem Jefimow, nie miała wiele.
Najważniejsze dziedzictwo to takie, które matka samotnie wychowująca dwoje dzieci, niezwykle boleśnie doświadczana przez całe życie, przekazała w niezwykłej duchowości następnemu pokoleniu. „Bóg nie mógł stworzyć niczego złego, wszystko, co On zrobił, jest dobre” – to pierwsza i najważniejsza nauka.
Ciekawe jest to, co pisze prof. Pawłowska o swojej wielonarodowej i wielowyznaniowej rodzinie. Duńskie i estońskie korzenie ze strony babci. Rosyjskie ze strony ojca. Luterańskie z jednej strony, prawosławne z drugiej i jeszcze katolickie. W jednej, bliskiej rodzinie trzy wyznania, cztery narodowości. Modlitwa przed ikonami u rodziców ojca, cicha modlitwa po niemiecku lub estońsku prowadzona wieczorami przez babcię. Jednak zawsze była to modlitwa szczera, prawdziwa, nie na pokaz.
Znajdziemy tu jeszcze osobiste wspomnienie o nazaretankach wileńskich. Kiedy rodzina Jefimowów trafiła do Wilna w 1943 r., ich los wyglądałby zapewne inaczej, gdyby nie pomoc zakonnic. Co ciekawe, już wtedy przy kościele pw. Wszystkich Świętych były prowadzone specjalne katechezy z udzielaniem sakramentów dla rodzin, które przybyły z głębi Sowietów. To była mądra i zorganizowana pomoc. Od kotłów z ziemniakami począwszy, przygotowanych dla uchodźców na wileńskim dworcu, po strawę duchową. Siostry Fides, Speranza i Caritas – takie zakonne imiona nosiły dla upamiętnienia wiary, nadziei i miłości – odegrały w losach rodziny Jefimowów niepoślednią rolę.
Ta skromna, nieduża objętościowo książeczka, wydana w śladowym nakładzie, pokazuje, jak wiele znaczą zapiski czynione przez nas przy różnych okazjach. Jak istotne jest dbanie o zdjęcia, o podstawowe dokumenty, zwłaszcza gdy żyje się w ciągłym lęku, gdy los i przyszłość niepewne. To zachęta także dla nas. Do poszukania, czy gdzieś wokół nas ktoś nie przechowuje takich niezwykłych pamiątek-relikwii. A jednocześnie podpowiedź, że może warto notować, zapisywać swoje życie, bo nigdy nie wiadomo, jak i kiedy takie zapiski zostaną wykorzystane.
Tekst pochodzi z nr 7-8/2017 „Biuletynu IPN”
-
1 W. Haniewicz, Tragedia Syberyjskiego Białegostoku, Pelplin 2008.
2A. Niciejewska, Uderzyłam pięścią w żelazną bramę…, „Więź” 1992, nr 7.
3 ks. W. Ilgin, Wspomnienia kapłana z Sołówek. Jak to było w raju bolszewickim. Charków-Sołówki-Pinieda-Moskwa-Warszawa (1917-1932), Lublin 2006.
4 G. Lipińska, Jeśli zapomnę o nich…, Paryż 1988.