Równolegle do pamięci pokoleniowej, za której sprawą dokonało się to przewartościowanie, istnieje jeszcze jedno ważne źródło badań nad losami ks. Gurgacza. Są nim zachowane dokumenty ‒ pamiętniki, korespondencja oraz wspomnienia. Właśnie ich fragmenty tworzą narrację niniejszego tekstu, streszczającego dzieje przyjaźni jezuity z żołnierzem Armii Krajowej i członkiem Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej, Janem Matejakiem (ps. „Władysław” oraz „Brzeski”). Obaj weszli w skład oddziału Żandarmerii, dokąd zresztą trafili jeden za sprawą drugiego. Jako pierwszy dołączył Jan Matejak dzięki kontaktom uzyskanym poprzez ks. Gurgacza. Ksiądz zgodził się być kapelanem i towarzyszem w tej konspiracyjnej jednostce dopiero na prośbę swego przyjaciela.
Cytowana poniżej autobiograficzna relacja Jana Matejaka została spisana przez samego o. Gurgacza.
Wyznania są przekazem wstrząsającym, bo szczerym: ukazują okrucieństwo wojny, kontrowersyjne wybory związane z walką i zabijaniem wroga.
Wyznania akowca są przekazem wstrząsającym, bo szczerym: bez retuszu ukazują okrucieństwo wojny, kontrowersyjne wybory związane z walką i zabijaniem wroga ‒ który mimo wszystko pozostaje zawsze człowiekiem, naświetlają wynikające z tego dylematy moralne i wyrzuty sumienia.
Historia Jana Matejaka i jego nawrócenie za sprawą ks. Gurgacza pozwalają z całą stanowczością stwierdzić, że trzydziestoparoletni jezuita nie został bohaterem z przypadku. Jego wstąpienie w szeregi oddziału Żandarmerii było podyktowane rzeczywistą troską o ratowanie młodych żołnierzy przed rozpaczą i demoralizacją. Wiedział dobrze, jak nieuchwytna jest granica między heroizmem a deprawacją w czasach przemocy i zniewolenia.
Wspomnienia „leśnego człowieka”
Matejak rozpoczyna swe wspomnienia od ostatnich dni sierpnia 1939 r., gdy zmobilizowany trafił do kompanii, w której „znajdowali się przeważnie młodzi ludzie, koloniści z Mazowsza”, odznaczający się „popędliwym charakterem i skłonnością do bójek”. Z rozbrajającą szczerością pisał o naiwności młodych żołnierzy (sam liczył wtedy dziewiętnaście lat), którzy w dniach euforii po wypowiedzeniu przez Wielką Brytanię wojny Niemcom 3 września 1939 r. widzieli siebie jako zdobywców Berlina.
„Kto wie – myślał niejeden – może przywiozę jakąś piękność berlińską!… Podobno Niemki uchodzą za dobre matki i są pracowite”.
Pięć dni później przekonali się o realiach kampanii wrześniowej.
„8 września o g. 4:30 rozpoczął się pierwszy atak na nas […]. Zdawało się, że nastąpił koniec świata. Przed nami czołgi i auta pancerne, a z góry bombardujące samoloty… wokoło sam ogień. – My zaś strzelamy ze swoich karabinów w te masy żelastwa, oczywiście bez rezultatu. – Naraz – o zgrozo! – wysuwa się z prawego skrzydła nasza konnica… z dobytymi szablami i lancami. – Rzuca się na czołgi, oczywiście bezskutecznie, i ponosi ogromną klęskę. Padają ułani jedni za drugim, całe dziesiątki. – Pole zasłane trupami ludzi i koni, a po nim suną żelazne potwory ziejące co chwila ogniem. Bój trwał może ze dwie godziny. Potem cofnęli się Niemcy, a nasi pozbierali zabitych i rannych. Nikt z nas ani z rannych nie modlił się, ale za to wszyscy klęli szwabów, jak tylko mogli – tu i ówdzie podnosiły się gniewne głosy «Gdzie, do cholery, podziało się nasze lotnictwo? – Cóż to, czy wszyscy pojechali bombardować Niemcy…?!»”.
Kolejne dni przynoszą zwątpienie i rozczarowanie: żołnierze są zasypywani z samolotów ulotkami propagandowymi wzywającymi do poddania się; wycofują się za węgierską granicę:
„Tutaj spotykaliśmy nasze wojska i wyższych oficerów. Sowieci nadchodzili i trzeba było szybko się decydować”.
Powrót do Polski kończy się źle:
„Zaraz trzeciego dnia w Nadwórnie zostaliśmy zaaresztowani i zdradzeni przez Ukraińców, a następnie przewiezieni do kryminału w Stanisławowie jako szpiedzy […].
Budzono nas często po nocach na przesłuchania. Odpowiadaliśmy zawsze hardo – to, zdaje się, spowodowało nasze nieszczęście. W samą Wigilię Bożego Narodzenia 1940 r. przewieziono nas do sowieckiego więzienia w Bałcie […]. Tutaj ludzie popadali w zbydlęcenie, wybuchały niewielkie bunty i tu również zaczynali się modlić. Modlitwa ich nie wypływała bynajmniej z wiary. Modlili się tylko dlatego, że było to surowo zabronione – byle dokuczyć ciemiężcom, byle pokazać, że nic nie robią sobie z ich nakazów”.
Okrutne zasady więzienne Jan Matejak opisuje na przykładzie kilku zdarzeń: zabicie donosiciela-konfidenta, konsekwencje w postaci dwudziestoczterogodzinnego ciasnego karceru na stojąco z ograniczonym dostępem powietrza, bunt spowodowany znikomymi racjami żywności i kary, które spotkały uczestników:
„Musiałem się rozebrać do naga, a oni nałożyli mi drucianą koszulę bez rękawów, z otworem na szyję, zamkniętą w kroku na kłódkę. – Innemu zastosowali mękę wodną. Przywiązali go do krzesła, a woda spływała mu na głowę, co jakiś czas, kropla po kropli. – Po tym zabiegu wyglądał przez dwa dni jak obłąkany”.
Matejak relacjonuje następnie ucieczkę z więzienia, zwątpienie w istnienie Boga i… dostanie się do konspiracji. Został wówczas gońcem i roznosicielem konspiracyjnych gazet oraz żywności. Tak opisuje zamaskowaną kwaterę:
„Nikt nawet nie przypuszczał, że w walącej się szopie, tuż pod samym lasem, znajduje się podziemna drukarnia. Koledzy urządzili pod szopą dwa pokoje oszalowane deskami, z których prowadziły do lasu dwa podziemne korytarze […]. W razie zdrady i osaczenia jednego wejścia można jeszcze było uciekać drugim. W pierwszym pokoju znajdowały się trzy stoły z karbidowymi lampami, a przy nich siedzieli autorzy gazetki […]. Komendant potrafił wydawać równocześnie rozkazy i pisać. Wszyscy go podziwiali z tego powodu. Na ścianie […] wisiał mały obrazek Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Z boku, tuż przy drzwiach wejściowych, była prycza zbita z desek […]. Nad nią obrazek P[ana] Jezusa Miłosiernego z napisem u dołu: «Jezu, ufam Tobie» […]. Dodać trzeba, że mimo zewnętrznych pozorów, tego rodzaju jak pobożne obrazki, nikt nigdy się nie modlił. Uczono od maleńkości, że w mieszkaniu mają być obrazy, więc niech sobie będą… Na pewno nie zawadzą, a może i pomogą!”.
Matejak z pewnym sarkazmem opisuje swoją romantyczną miłość, zdominowaną ‒ jego zdaniem ‒ chęcią imponowania wybrance, i ślub wbrew woli jej rodziców, kwestionujących dojrzałość tej decyzji, zwłaszcza ze strony narzeczonego.
Korespondencja między nim a księdzem ukazuje, jak Gurgacz troszczył się o to, aby ich małżeństwo uchronić przed rozpadem. Niedługo po uroczystości jeden z gości weselnych – pijany sowiecki żołnierz – usiłuje przemocą zdobyć młodą małżonkę Janka:
„To był mój pierwszy trup, jego widok prześladował mnie przez jakie dwa miesiące. Stale miałem przed oczami skrwawione zwłoki Sowieta”.
Po utworzeniu AK Janek ‒ jako wyróżniający się zdolnościami ‒ zostaje skierowany do szkoły oficerskiej. Wkrótce potem otrzymuje rozkazy zgładzenia Kreishauptmanna i niemieckich konfidentów:
„Pamiętam żywo, jakby to dziś się stało, gdy pewnego razu wpadłem na czele mojej drużyny na posterunek policji, zabijając na miejscu 5 żandarmów i 10 ukraińskich milicjantów. Pod koniec egzekucji wyprowadzono do mnie żonę jednego z zabitych żandarmów. Była na naszej liście, bo w straszny sposób znęcała się nad kobietami, odbierała im na targu jajka, masło, itd. Widząc na ziemi skrwawione zwłoki męża, przypadła do nich i obejmowała rękami głowę zabitego. Was ich jetzt werde machen – wołała po niemiecku, szlochając… Za chwilę podeszła do mnie, zaczęła mnie całować po rękach i błagać po polsku: «Oddam się panu, tylko mnie nie zabijajcie!». To jej upodlenie przejęło mnie wstrętem. Odpowiedziałem twardo, że Polski nie budujemy na d…, po czym wyciągnąłem pistolet i strzeliłem jej w głowę. Bez jęku usunęła się pod moje nogi, kalając je krwią…”.
Matejak wyznaje:
„Czasem nachodzi mnie chęć modlitwy. Zwłaszcza gdy stoję na warcie, odmawiam trzy zdrowaśki do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, westchnę za rodzinę i prędko się przeżegnam, ażeby przypadkiem ktoś nie dojrzał. Nie chcę, żeby ze mnie się śmiali. Przecież każdy z nas ma tylu ludzi na sumieniu, a jednak nikt się nie modli…”.
Wojna dobiegała końca, ale kompania „Brzeskiego” była daleka od optymizmu:
„Zaczęło się nam coraz gorzej powodzić. Trzeba było staczać ciągłe walki nie tylko z Niemcami, ale i banderowcami […]. Pewne odprężenie przyszło dopiero wtenczas, gdy Sowieci zajęli cały kraj, a nam kazali złożyć broń albo wstąpić w ich szeregi. Oczywiście nie przyjęliśmy żadnego z tych warunków […].
Wreszcie przyszedł rozkaz rozwiązania AK. Powoli to szło. Zaczęło się od zjazdu wszystkich grup i drużyn. Zjazd odbył się w wielkiej dolinie nad Sanem. Tego dnia otoczyli nas banderowcy i obstawili wszystkie wzgórza maszynowymi karabinami. Oglądałem pierwszy cud w mym życiu: Oni strzelali, Pan Bóg kule nosił, gdyż wyszliśmy cało, bez strat, tylko z trzema rannymi. Nikt jednak nie dziękował Bogu za cud, lecz każdy cieszył się, że żyje, i obmyślał zemstę […]. Nasze grupy zaczęły się powoli rozchodzić, składając broń w niedostępnych miejscach. Bardzo bolesne uczucia…”.
Jan Matejak sprowadza rodzinę, zajmuje się gospodarką. Po czterech miesiącach dostaje list z rozkazem: zebrać ludzi ochotnych do dalszej pracy. Gromadzi oddział i przystępuje do działania. Najtrudniej przychodzi mu wypełniać rozkazy wykonania wyroków na niektórych członkach nielegalnych oddziałów dopuszczających się grabieży. Jednym z nich jest jego serdeczny kolega, należący do oddziału Antoniego Żubryda:
„Ciągle słyszałem głos wewnętrzny: przez ciebie zginął! Trzeba go było jakoś ratować”.
Bez retuszu relacjonuje okradanie żydowskich sklepów jubilerskich w Krakowie, wykonane wyroki na konfidentach niemieckich z czasów wojny, odbijanie więźniów z rąk milicji, wyrok na lokalnego szefa UB ‒ „wielkiego łotra”.
Matejak pada ofiarą donosicieli z oddziału – zostaje przez nich postrzelony. Ciężko ranny, trafia do szpitala, gdzie spotyka szpitalnego kapelana, młodego jezuitę. Buntownicza postawa bierze górę: zdrowy czy chory ‒ nie ukrywa swej niechęci do księży.
„Nieraz byłem zdenerwowany i czekałem, by już jak najprędzej sobie poszedł i nie nudził mnie swoją gadaniną”
– pisze o Gurgaczu.
Jednak w duszy Jana zaczyna się toczyć walka:
„Z jednej strony chciałem się wyspowiadać i zrzucić z siebie nieznośne brzemię, a z drugiej znowu poważnie wątpiłem, czy potrafię się poprawić. Jeśli zacznę na nowo grzeszyć? Może lepiej nie zaczynać? Jezuita zaś mówił i mówił, a ja słuchałem. Po tygodniu postanowiłem się wyspowiadać gruntownie i pozbyć się nareszcie tych najcięższych grzechów. Spowiedź ogromnie mi ulżyła.
Po długich tygodniach leżenia w szpitalu wróciłem znowu do swoich chłopców. Okazji było dużo […] wola jeszcze za słaba. Postanowiłem więc zerwać raz na zawsze z dotychczasowym trybem życia. I to osiągnąłem. Dzięki nabożeństwu do Matki Najświętszej i usilnej pomocy jezuity dostałem posadę i pożegnałem całkowicie grzeszną przeszłość”
– kończy swe opowiadanie Matejak.
Listy do przyjaciela
Jego relację uzupełnia korespondencja, którą prowadził z ks. Władysławem.
Jezuita pisze długie listy, by pokrzepić i zachęcić Jana do pracy nad sobą.
„Doszedłem do przekonania, że nie wystarczy Ci powiedzieć od czasu do czasu kilka uwag na temat życia wewnętrznego. Musimy zabrać się do dzieła solidniej. Dlatego postanowiłem najważniejsze rzeczy przekazać Ci na piśmie; mogą się przydać na później, gdy słów już nie posłyszysz. Nie niszcz więc tych kartek, lecz zostaw je ukryte w jakimś pewnym miejscu, by nie dostały się do rąk innych. O moją osobę się nie obawiaj! ‒ chodzi mi tylko o nieprzyjemność, jakiej byś doznał, gdyby ktoś poznał rzeczy dotyczące Twego sumienia. Gnothi seauton ‒ poznaj samego siebie! ‒ Taką radę dawał na początku sławny filozof grecki swoim uczniom. Kto chce solidnie nad sobą pracować i postępować, musi wpierw poznać siebie” (Gorlice, 12 kwietnia 1947 r.).
Jan Matejak jest człowiekiem szczerym i porywczym. To dwie cechy, które można wyczytać w jego pisemnych relacjach:
„Nigdy nie spotkałem się ze szczerą miłością, miłością, jaką Ty, Ojcze, mię otoczyłeś. Owszem, kochali mię, ale więcej moją sławę, mój mundur oficerski, moją stalową wolę, bo wiedzieli, że oddam im ostatni grosz, każdą rzecz, by tylko ich zadowolić. Ty natomiast wyciągnąłeś mię z tego bagna zła, pokazałeś inny świat, świat, w którym mam żyć. Ale byś wiedział, jak mi czasem ciężko. Ojcze, jakby właśnie nie strach przed tym śmiertelnym grzechem, tobym sobie dawno w łeb palnął” (brak miejsca i daty).
„W sobotę w przystępie gniewu wyjąłem maszynę [karabin], zardzewiałą z powodu zmiany ciągłej temperatury. Rozpłakałem się. Najlepsza przyjaciółka w ukryciu. Ja sam jak palec na co zeszedłem… Rozebrałem na drobne kawałki, młotkiem dokończyłem resztę, a potem do kanału w klozecie. Tak poszła najwierniejsza, ostatnia. Następnie poszedłem do restauracji […]. Chciałem się upić […]. Nadeszło czterech żołnierzy. Jeden ładnie śpiewał. Wziąłem ich ze sobą, kupiłem pół litra wódki i zakąski, proszę, by śpiewał. On śpiewał, ja płakał. Myśleli, że zawiedziona miłość, oni pili, ja nie. Bałem się wódki, bałem się wygadać” (list z 28 lipca, brak roku).
Ksiądz Gurgacz niejednokrotnie doświadcza, jak trudno tego „leśnego człowieka” o kmicicowej duszy przywrócić do szarej, prozaicznej rzeczywistości. Atmosfera powojennego rozprzężenia jest przygnębiająca:
„Patrz ‒ pisze do przyjaciela ‒ jakie tragiczne przeżywamy czasy. Masa ludzi się załamuje, traci wiarę, dobrzy giną (przed chwilą dostałem wiadomość, że o. Chlebowczyk1, z którym rok temu dawałem misje w Jabł[onicy], został uwięziony), a ogół trapi straszna choroba rozpusty, pijaństwa i zobojętnienia religijnego – jeśli nie całkowitego bezbożnictwa. Ma się niekiedy wrażenie, że dziś powietrze [jest] zatrute tą potrójną epidemią i dlatego tak szybko zło się szerzy. Pragnę gorąco ocalić jak najwięcej dusz – a Was nie tylko ocalić, lecz nadto uzbroić i zaciągnąć do zwycięskiej armii Niepokalanej Hetmanki” (list z 24 maja 1947 r.).
W tym samym liście pisze ks. Władysław:
„Wyznam Ci szczerze, że zwłaszcza w ostatnich latach mam tak silną wiarę, iż nie wyobrażam sobie ciosu, który by potrafił rozbić ten pancerz ochrony na piersi. Nie ma, zdaje mi się, takiego nieszczęścia, które by mnie pchnęło na manowce zwątpienia. Choćby spadły na mnie wszystkie krzyże, mimo to nie przestałbym uważać Boga za najlepszego Ojca.
Jeśli zatem ja, po studiach, zawodach i goryczach życia wierzę silnie i wszystko opieram na wierze jako na niewzruszonym fundamencie – więc i ty, Władku2, oprzyj się w chwilach zwątpienia o mój fundament i powiedz sobie: wierzę, skoro on wierzy. Postąp jak żołnierz, co patrzy na dowódcę i żyje jego wiarą w zwycięstwo. Pod tym względem na pewno Cię nie zawiodę!”.
W innym liście czyni ks. Gurgacz następujące wyznanie:
„Naród idzie szybkim krokiem do grobu, a nie widać na razie tych, co by go zatrzymali na zgubnej drodze […]. Jako ratunek na owe nieszczęścia mam mój znikomy wysiłek kapłańskiej pracy – jakże bardzo znikomy! – i cierpienie z modlitwą… Czy ten jeden bochenek wystarczy na obdzielenie mnogich rzesz?” (list z 22 maja 1947 r.).
Z biegiem czasu ton osobistych wyznań ks. Gurgacza staje się coraz bardziej dramatyczny:
„Nawet nie przypuszczasz, jak mi ciężko. Miejsca sobie nie mogę znaleźć […] czuję wyraźnie, że zbliża się koniec. Ten instynkt wskazujący bliską śmierć nigdy nie zawodzi. U mnie zaś działa on coraz silniej” (list z 10 listopada 1947 r.).
„Wszystko mnie opuszcza: siły, zdrowie, powodzenie – tego zresztą najmniej żałuję – przyjaciele… Jestem tak samotny ze swoim cierpieniem jak dziecko porzucone w głuchym lesie. Najwięcej boli wzgarda i zapomnienie tych, którym dobrze czyniłem, okazywałem wiele serca. Liczyłem do grona najwierniejszych przyjaciół” (tamże).
Najboleśniejsza jest dla ks. Gurgacza bezowocność jego wysiłków:
„Żyłem dla kilku dusz. Modliłem się za nich, cierpiałem za nie. Czas, wysiłek wiedzy, zdolności rozumu i serca – wszystko było dla nich […].
Może to była pycha. Może szukałem samego siebie w pracy apostolskiej. Dość, że mi się nie udało, co zamierzałem. [Myślałem:] Żył będę w kłosach zbóż. To zboże ja posiałem w ich sercach, dlatego i plon, przynajmniej w części, Bóg mnie policzy. Im słodsze były moje nadzieje, tym boleśniejsze rozczarowanie” (tamże).
„Kończę się – czuję to wyraźnie. Dzieje Twojego nawrócenia i udoskonalenia stały się dziejami mojego krótkiego kapłańskiego życia wypełnionego jak puchar po brzegi goryczą cierpienia stale za kogo innego – za ojczyznę, za grzeszników, za Ciebie, za garstkę tych, których prowadzę. […] Łączyć nas będzie cierpienie, które trafi za Tobą wszędzie, choćby na kraj świata – ostatni dar ode mnie, rada życzliwa, miłość i cel” (list z 10 stycznia 1948 r.).
W 1948 r. Jan Matejak zostaje aresztowany, osadzony w krakowskim więzieniu przy ul. Montelupich i skazany na karę dożywotniego więzienia. Rok później trafia tam ks. Władysław.
„Ostatnią wiadomość ‒ pisze ks. Kazimierz Leń SJ ‒ jaką udało się Gurgaczowi przesłać za pomocą rury CO, było zapewnienie Matejaka, że będzie się za niego modlił, by wyszedł z więzienia. Faktycznie, niedługo po męczeńskiej śmierci ks. Władysława [został skazany na śmierć i 14 września 1949 r. zamordowany] Jan Matejak został ułaskawiony [zmarł w 1979 r. w Sanoku]. Przypadek? Czy wysłuchana modlitwa ofiary, którą dopełnił?”.
Tekst pochodzi z nr 7-8/2018 „Biuletynu IPN”
1 Ks. Alfred Chlebowczyk w 1947 r. opuścił zakon jezuitów. Pracował potem jako kapłan diecezjalny w USA.
2 Pseudonim Jana Matejaka.